Prawie w Krakowie
Na dworzec dojechałyśmy ze sporym zapasem czasu, ale tylko dwie kasy były otwarte, a do każdej z nich taaaaka kolejka, na którą wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, że i tak nie zdążymy kupić biletów, trzeba więc będzie u konduktora. Poszłyśmy więc sobie na perony dość raźno i okazało się, że na jednym z nich stoi już jakiś pociąg do Krakowa i właśnie ma odjeżdżać, trochę nas to zdziwiło, bo było przed siódmą, ale nie tyle, żeby powstrzymać nas od wskoczenia do tego pociągu. I kiedy tak sobie układałyśmy rowery szczęśliwe, że nam się sztuczka udała to pociąg ruszył. Ruszył sobie radośnie w zupełnie, ale to zupełnie innym kierunku. No to już było niepokojące. Zajrzałam do przedziału i pytam, czy do Krakowa. Do Krakowa. Ufff... No to skoro jednak dobrze jedziemy, to pora się odprężyć i zdrzemnąć. Koło dziewiątej w końcu trochę łapiemy kontakt z rzeczywistością i dowiadujemy się, że pociąg będzie na miejscu o 13.25. Aha. Teraz już wiem jak wygląda zaginanie czasoprzestrzeni. Pociąg, który startuje z Wawy o siódmej jest w KRK koło dziesiątej, a ten był wcześniej, ale jest trzy godziny później i jest dwa razy droższy. Choć ta ostatnia kwestia jest akurat logiczna, w końcu za dodatkowy czas spędzony w PKP trzeba przecież zapłacić. Konduktor, który mi wyjaśnia te wszystkie zawiłości bardzo się zresztą przy tym uśmiecha, czemu w zasadzie też się nie dziwię, bo na jego miejscu też bym się śmiała.
No więc wysiadamy w Kielcach, kupujemy mapę i obieramy kierunek na wschód w stronę Opatowa. A plan jest taki, że go nie ma i jedziemy, aż się zmęczymy, albo aż zmrok nas zastanie, a wtedy coś znajdziemy. Obie co prawda pamiętamy jak się to skończyło ostatnim razem, ale nie robimy z tego afery. Dzień jest piękny, słońce gorące, a piwo chłodzi się gdzieś tam i już na nas czeka.
Najpierw kierujemy się na Świętą Katarzynę i tam wpadamy na kolejny świetny pomysł tego dnia, mianowicie, żeby skrócić sobie trasę pieszym szlakiem przez Łysicę. Był ktoś na Łysicy? No bo ja nie. Więc kiedy strażniczka, która sprzedawała nam bilety ostrzega, że na górkę nie wjedziemy to dla świętego spokoju przytakuję, a w duszy myślę sobie, że laska po prostu nie wie co znaczy prawdziwa motywacja. Chowamy bilety, wskakujemy na rowery i podjeżdżamy do źródełka. To jest może maks dwieście metrów. Przez pozostałe dwa kilometry rowerki są wpychane, wciągane i targane na naszych plecach po kamulcach wielkości upasionego jamnika. Bieszczady mogą się schować.
Łysicę zdobywamy budząc ogólne zdziwienie i zainteresowanie. Powiedziałabym nawet, że zamiast góry, to my na chwilę stajemy się główną atrakcją turystyczną. Ale ja to lubię tak się spocić jak świnia i w zasadzie to fajnie jest. Zjazd jest już w zasadzie możliwy, byłoby co prawda lepiej gdyby nie te drzewa co i raz tarasujące szlak, ale i tak w dół przynajmniej choć trochę da się jechać rowerem. Z lasu wyjeżdżamy za przełęczą Mikołaja i jedziemy do Nowej Słupi szukać noclegu i piwa.
Generalnie trasę polecam, ale tylko dla całkowicie, kompletnie nieobliczalnych wariatów szukających sposobu, żeby sobie życie utrudnić. Aczkolwiek ja bawiłam się rewelacyjnie :)
na Łysicę po kamulcach© sliwka
sukces!© sliwka
zjazd był urozmaicony© sliwka
na dole czekał Mikołaj© sliwka