Wpisy archiwalne w kategorii

ściganie

Dystans całkowity:467.44 km (w terenie 195.00 km; 41.72%)
Czas w ruchu:33:05
Średnia prędkość:14.13 km/h
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:93.49 km i 6h 37m
Więcej statystyk

no mud, no fun

Sobota, 15 października 2011 · Komentarze(6)
Kategoria ściganie
Do Elbląga przyjechałyśmy ciemną nocą, a on, ten Elbląg zamiast powitać nas chlebem i solą, albo chociaż ciepłem i otwartymi ramionami, to przywitał nas deszczem, chłodem i sztresem. I trzeba powiedzieć, że wielki był on ten stres, tym bardziej, że zapomniałam ciepłych ciuchów rowerowych. Więc im dłużej padało, tym stres był większy. A lało dość konsekwentnie i kompletnie wbrew prognozom serwowanym przez new.meteo. Właśnie ta rozbieżność zachwiała z deka moją wiarą w potęgę Internetu i zaczęłam wątpić, że sobota będzie sucha, a im bardziej wątpiłam, tym bardziej rósł mój sztres. Rósł i rósł jakby podwójnie już napędzany deszczem i zwątpieniem. Aż w końcu nad ranem, kiedy już straciłam wszelką nadzieję i byłam w najczarniejszym ze wszystkich czarnych dołów to padać przestało. Ot tak. Ktoś zakręcił kurek i jeden kryzys został zażegnany, toteż jakoś się zebrałyśmy, Sigma złapała mapy i po krótkim oglądzie stwierdziłyśmy, że jedziemy na północ, nad morze. No więc tak... jak tylko zjechałyśmy z asfaltu do PK 8 to zaczęło się błoto, które w mniejszych lub większych ilościach towarzyszyło nam już do końca rajdu. Trochę nawet przywiozłam z powrotem do Wawki w formie skorupy oblepiającej ciuchy powstałej w wyniku zaliczenia kilku gleb i jednej kałuży. Właśnie w związku z tymi kilkoma wywrotkami na metę przyjechałam upaprana i poobijana tak jakby miała trzynaście a nie ekh… ekhmdzieścia ekhm…lat. Ale było warto! O jak było warto! Widoki były piękne, trasa super, a klimat zajebiaszczy!! Żałuję tylko, że nie udało nam się odnaleźć PK 19. Bo gdyby się udało, to byłabym zupełnie szczęśliwa, a tak to nie jestem z dumna z wyniku. Aczkolwiek jestem dumna z siebie :) Głównie dlatego, że ukończyłam rajd, żeby nie powiedzieć, że dlatego, że w ogóle wzięłam w nim udział. Mogło być lepiej, jasne że mogło. I może gdybym nie była tak wyrypana to byłoby, ale wyrypana byłam i rajd był dla mnie nie tylko walką z błotem, ale również, a może przede wszystkim walką ze sobą i ciągłym kryzysem. Dobrze, że była ze mną Sigma, bo gdyby nie ona, to pewnie w połowie rzuciłabym się wraz z rowerem w krzaki i nie wstałabym aż do wiosny. I właśnie to jest ostateczny dowód na to, że rajdy wygrywa się przede wszystkim w głowie.

Wielkopolska Szybka Setka 2011

Sobota, 16 lipca 2011 · Komentarze(7)
Kategoria duch, ściganie
Czyli – gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła lipiec, stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał las (czyli Puszcza Zielonka). A harcerz taki twardziel, że checkpointy w pokrzywy schował. Po pas, po pas, po pas... :)

Setka była, Wielkopolska była, Szybko też było – więc generalnie wszystko się zgadza. Dodatkowo zaś w ramach bonusu było spotkanie z Alistar, która (za co ją podziwiam) przypędziła na dworzec główny w Poznaniu na godzinę 20.45 tylko po to, żeby wypić z nami szybką (nomen omen) herbatę między jednym pociągiem a drugim. Oprócz pysznych jabłek i jeszcze lepszych pomidorków dostaliśmy od niej wielką dawkę pozytywnej energii. Co za kobieta!! Dzięki Alistar za spotkanie! Może następnym razem spotkamy się w Wawie? :)

A teraz do startu, start.
Początek jak zwykle mieliśmy trudny, bo do tradycyjnych problemów ze znalezieniem się dołączyły awarie sprzętu. Kiedy przeczesywaliśmy zarośla w poszukiwaniu pierwszego punktu rozwalił mi się mapnik (francuskie dziadostwo za jakieś szalone pieniądze), a po drodze do punktu czwartego nie widzieć czemu tylne klocki znów zaczęły ocierać o tarczę i musiałam je rozepchnąć. Na szczęście to pomogło i rajd jakoś przejechałam, ale wizyta w serwisie jest nieunikniona – bo dzieje się coś o czym nie mam zielonego pojęcia. Czwórka zresztą w ogóle była jakaś pechowa i zupełnie nam nie poszła. Zupełnie nie mogliśmy znaleźć lampionu, który jak się później okazało był ukryty w zaroślach i obok którego ze trzy razy przechodziliśmy. Szczęśliwie kiedy już zaczynaliśmy tracić nadzieję, ktoś nadjechał i nam pomógł. Później poszło już gładko. Na ósemkę, siódemkę i piątkę jedziemy jak po sznurku. Na piątce decydujemy się na lekki hazard i zamiast wracać po własnych śladach chcemy przekroczyć strumień. Hazard się opłacił, bo wody w strumieniu nie było, za to trzeba się było przedrzeć przez krzaczory na górce. Za górką znajdujemy ścieżkę, która wyprowadza nas prosto na Trakt Pobiedziski, a stamtąd już bez problemu na trójkę. Po drodze spotykamy jeszcze dwóch sympatycznych bikerów, z którymi, jak się później okazuje będziemy się mijać już do końca wyścigu.
No więc trójka, czyli druga ambona zdobyta i jedziemy na trzecią ambonę, czyli dziewiątkę. Po drodze krótki postój w sklepie w Kociałkowej Górce i rozmowa z jednym z mieszkańców, który akurat siedzi z kolegą i pije piwo. Pan opowiada nam historię o tym jak jakieś trzydzieści lat temu rozbił się samolot w okolicy i skosił pół lasu. Takie rozmowy to jeden z uroków rajdów i nawet jeśli z czasem jest krucho, to trudno z tego zrezygnować. No ale w końcu odpalamy rowerki i jedziemy na dziewiątkę. Na mapie mamy zaznaczoną ścieżkę, która niby ma prowadzić skrajem lasu, w terenie okazuje się jednak, że jej nie ma, więc znów w pocie cioła przedzieramy się przez krzaki, trochę błądzimy, ale w końcu znajdujemy ścieżkę. Mocno zarośniętą, ale jednak ścieżkę, więc jedziemy. Pokrzywy i ostrężyny chlastają nas po łydkach a krzaczory po kaskach (dobrze, że je mamy), ale wyjeżdżamy prosto na punkt, więc warto było. Podbijamy karty i ruszamy na szóstkę, w pewnym momencie jednak Sigma zalicza dość przykrą glebę, przy okazji której wykrzywia się oczko łańcucha, a my cholera nie mamy spinki i nie radzimy sobie z naprawą. Dojeżdżamy do Promna i tam decydujemy się na rozstanie. Sigma sama wraca jakoś na metę, a my już we trójkę jedziemy dalej, na szóstkę. Myśleliśmy, że będzie letko, bo wreszcie wyjechaliśmy z terenu i mamy kawałek szosy, ale złośliwość losu nie zna granic i cały czas musimy dymać pod wiatr. Mimo wszystko szybko łapiemy punkt i jedziemy na dwójkę, w Biskupicach znów wpadamy do sklepu, a to kolejne minuty... i tak te nasze postoje ziarnko do ziarnka skumulowały się i zabrały nam mnóstwo czasu, więc decydujemy, że odpuszczamy dwa skrajne punkty – 21 i 17. Jesteśmy źli, to jasne, bo liczyliśmy na pełen pakiet, ale to jedyne rozsądne wyjście. Trudno. Jedziemy na szesnastkę i odjeżdżamy stamtąd równie szybko jak przyjechaliśmy bo w powietrzu unosi się nieprzyjemny odorek, a może wręcz siarkowodorek. Kto go tam wie. Jakby nie było szybka fotka i w nogi, a potem na dwudziestkę, gdzie znów mamy problem, bo źle zmierzyliśmy odległość i skręcamy o jedną przecinkę za wcześnie, więc znowu chaszcze i fobia kleszcza ale w końcu trafiamy na groblę i…… o ludzie! Jak tam pięknie!! Wcale nie chce się odjeżdżać, tym bardziej, że pomału zaczynamy czuć zmęczenie. Upał i kilometry wykręcone w terenie dają się już letko odczuć. Mnie zaczyna boleć kark i nadgarstki – cholera, nie wiem, czy nie powinnam skrócić mostka, ale to problem, którego teraz nie rozwiążę, więc staram się o tym nie myśleć. Kark powinnam posmarować maścią rozgrzewającą, bo ewidentnie mnie zawiało, ale z braku laku łykam po prostu nurofen, który trochę pomaga.
Jedziemy na trzynastkę, później czternastkę, gdzie znowu spotykamy naszych znajomych. Przez chwilę za nimi jedziemy w kierunku dwunastki. Do punktu dojeżdżamy jakąś chwilę po nich i widzimy, że jeden z nich przebił dętkę. Wygląda na to, że nie tylko my mamy dziś problemy techniczne, ale chłopaki dzielnie sobie radzą, więc zostawiamy ich w spokoju i jedziemy na osiemnastkę, a później dwudziestkę dwójkę i jedenastkę. Byłam już zmęczona i terenem i ciągłym nawigowaniem, chociaż gdyby nie wpatrywanie się w mapę i ten zewnętrzny mus, który trzymał mnie na haju, to nie wiem, czy gdzieś w tych okolicach nie zaliczyłabym zgonu, tym bardziej, że i Kamila i Piotrek też już mają dość i przez chwilę wydaje się, że żadne z nas nie pociągnie grupy, ale rajd się przecież jeszcze nie skończył. Musimy zrobić co najmniej jeszcze jeden punkt, chociaż ambicje mamy na dwa, nie wiadomo tylko czy sił i czasu wystarczy. Decydujemy więc, że jedziemy na dziewiętnastkę, bo stamtąd jest prosta droga do Pobiedzisk i albo wrócimy stamtąd we trójkę, albo Kamila pojedzie sama, a ja z Piotrkiem zaliczymy jeszcze dziesiątkę, w zależności od zasobów mocy. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, a po drodze staje się cud i dostaję drugi wiatr. Do dziewiętnastki gnam jakby mi ktoś za to płacił, tam podbijamy karty, wracamy do Wronczyna i na rozstajach decydujemy, że jednak się rozdzielamy. Piotrek wypija jakieś witaminowe coś i grzejemy na dychę. Takiego tempa jakie wtedy złapaliśmy, to jeszcze tego dnia nie mieliśmy. Ostatni raz tak gnaliśmy na metę na Waypointrace, kiedy baliśmy się, że zostaniemy zdyskwalifikowani. Tutaj też takie myśli przechodziły nam przez głowę i choć jak się później okazało zupełnie niepotrzebnie, to adrenalina nieźle nas rozruszała. Na pełnym gazie wpadamy więc do Rezerwatu Dębiniec, wjeżdżamy na jakąś ścieżynę i ... spotykamy naszych znajomych bikerów. Siadamy im na kole i tak się wieziemy aż do granicy lasu. Tam wypadamy na skrzyżowanie i nagle zonk – dokąd mamy jechać. Ja optuję, że w lewo, reszta, że w prawo, albo prosto. Nie jesteśmy pewni, ale jesteśmy zestresowani i głośno się licytujemy. Tą tyradę słyszą turyści, którzy wracają z nad jeziora i zainteresowani pytają czego szukamy. Jestem przekonana, że po próżnicy strzępię sobie język, ale chcę być kulturalna, więc mówię, że szukamy czegoś, co opisane jest jako duży głaz i przygotowuję się na zdziwienie i wzruszenie ramionami... które nie następuje. Jeden z turystów wyciąga rękę i mówi, że kamień jest tu, za samochodem…! Jak już zebrałam szczękę z ziemi odwracam się, patrzę i rzeczywiście. Jest! Jest! A mało brakowało. Takiej ulgi dawno już nie czułam. Zupełnie jakby głaz spadł mi z serca :)
Turyści są ze Świnoujścia, prosili, żebyśmy o nich nie zapomnieli. Nie zapomnimy. Pamiętamy i dziękujemy :)

A potem już na spokojnie wracamy na metę, spotykamy się z naszymi dziewczynami, idziemy na schaboszczaka (palce lizać), pijemy piwo i takie tam.

Harcerze świetnie zorganizowali rajd, chociaż mogliby trochę ograniczyć ilość pokrzyw, które chyba specjalnie zasadzili na checkpointach :) Mapa też była bardzo dobrze opracowana. Jedyne zastrzeżenia jakie mam to, że brakowało osobnej klasyfikacji dla dziewczyn. Gdyby była to może nawet dostałabym coś, a tak to musi mi wystarczyć satysfakcja :)

pierwsza z trzech ambon © sliwka


o Wielkopolsko, o Wielkopolsko © sliwka


pogoda była idealna © sliwka


diabeł w szczególe © sliwka


paśnik dla zwierząt i wodopój dla rowerzystów © sliwka


widok na grobli powalił mnie na kolana © sliwka


niech cię wzrok nie zmyli, to IR, nie IC © sliwka

Waypointrace Pruszków

Sobota, 28 maja 2011 · Komentarze(10)
Zanęciły mnie te wszystkie relacje z rajdów na orientację, zwłaszcza surfa, więc nadszedł w końcu ten moment przełomowy, że i ja wystartowałam. Pomysł sprzedałam wcześniej wśród znajomych, a że został przyjęty właściwie, to nie pozostało nic innego jak tylko zapisać się i w sobotę rano stawić się w Pruszkowie. Pobudka jak zwykle o szóstej - po ciężkim tygodniu, to masakra - jechałam zmęczona, a śniadanie wcinałam w pociągu, ale w świetnym humorze, bo kobieca intuicja mówiła mi że będzie wielce zajebiaszczo. Co prawda prognozy już od piątku wołały, że będzie zimno i trochę deszczu, ale jak się okazało były w błędzie :)
Rajd był super! Świetna przygoda, niezłe wyzwanie, brudu po uszy i ubaw po pachy, ale no mud, no fun :)
Jak się okazało najmocniejszą naszą stroną jest zdolność znoszenia wszelkich przeciwności losu - pokrzywy, błoto, woda to naprawdę pikuś, ale żeby wydostać się z Pruszkowa w zamierzonym kierunku to już wyższa szkoła jazdy. Nie wiem jak to się stało, musi czary, ale zaraz po starcie, jadąc w kierunku jedynki nagle znaleźliśmy się na dwójce. Do tej chwili nie umiem tego wyjaśnić, konsultowaliśmy się w drużynie, ale nikt nic nie wie. Podejrzenia padają więc na dziurę w czasoprzestrzeni. No a ponieważ z dziurami nie wygrasz, to trzeba się było dostosować. Więc dwójkę, trójkę i po części również czwórkę zdobywaliśmy w towarzystwie innych rajdowców. W bliskiej okolicy punktów wystarczyło po prostu jechać za tłumem i żadna nawigacja nie była potrzebna. Piątka była trochę trudniejsza, postanowiliśmy okrążyć stawy i zajechać od Baszkówki. Pomysł wydawał się niezły, ale do czasu oczywiście, bo przed samym punktem natrafiliśmy na żywą wodę, którą trzeba było w bród przekroczyć. Zapadaliśmy się w mule po kolana, ale przekroczyliśmy :) Punkt zdobyty. Stamtąd przyspieszyliśmy na szóstkę. Coraz mniej rowerzystów dookoła nas, więc może być problem z trafieniem, tym bardziej, że trzeba będzie znaleźć mostek, a drogi na mapie nie ma. Ale przed samym punktem sympatyczny biker trochę nam pomaga. Przechodzimy przez mostek, jedziemy przez pola i w gąszczu wydeptanych na szczęście pokrzyw znajdujemy punkt. Po drodze zaliczam jedną z dwóch gleb, po której kolano zmienia kolor na romantyczno fioletowy, ale nie boli i to najważniejsze. Wyjeżdżając z szóstki rozdzielamy się, Piotrek chce zaliczyć ósemkę, ale ja i dziewczyny boimy się, że czasu nam nie starczy, więc jedzie sam, a my ruszamy na dwunastkę, która wygląda na prostą do zdobycia. Rzeczywiście tak jest, chociaż oczywiście zaliczamy małą i głupią wtopę nawigacyjną, bo jak zwykle prowadzę tam gdzie chcę, a nie tam gdzie powinnam. Muszę nad sobą popracować przed Spałą :)
Za dwunastką spotykamy Piotrka, który nieźle poginał, żeby zaliczyć ósemkę i teraz nas doszedł dzięki temu, że a) zabłądziłyśmy, b) zatrzymałyśmy się na bułkę pod sklepem. Razem jedziemy na trzynastkę i tam łapię kryzys. Nie zdążymy! Kiedy odbijamy karty - a jest to nasz siódmy punkt potrzebny do kwalifikacji na Pro - jest kwadrans przed czwartą, a do Pruszkowa kawał drogi. Nie zdążymy i się nie zakwalifikujemy! Naprawdę zaczynam się bać. Więc gnamy. Ciągnę grupę i ciśniemy na maksa, a minuty uciekają. W Granicy trochę się uspokajam, bo wygląda na to, że jednak zdążymy, o ile znów nie zgubimy się w Pruszkowie, ale gdzieś na samych przedmieściach mija mnie kolejny sympatyczny biker i krzyczy, że wie którędy jechać, bo zna okolice. Takiej szansy nie można zmarnować. Patrzę tylko, czy Sigma jedzie i hop, wsiadam na koło. Za mną jeszcze jakaś grupa, a za nimi gdzieś tam widzę jeszcze żółty kask Sigmy. Jadę na kole, staram się nie zgubić przewodnika a jednocześnie pozostać na zakrętach tak długo, żeby ci z tyłu widzieli gdzie skręcić. I sztuczka udaje się, na metę wpadamy jakieś siedem minut przed czasem :) Udało się!! Oh yes!!
Cel zaliczony - jest siedem, a w przypadku Piotrka osiem punktów, jesteśmy w Pro. Wiem, że rajd był prosty nawigacyjnie, że w Spale będzie dużo trudniej, ale chyba dobrze wybraliśmy jak na początek, debiut uznajemy za udany :)
Trasa była super, punkty rozlokowane bardzo klimatycznie, mnie urzekł zwłaszcza piąty, bo po wytaplaniu się w błocie zawsze wzrasta mi poziom endorfin :)) Single track na dwunastkę po prostu uroczy - aż żałuję, że tak dużo czasu straciliśmy na nawigacji, bo nie mogliśmy się nacieszyć okolicą tak jak powinniśmy. Ale przygoda była git majonez!

Mazovia MTB Legionowo

Niedziela, 15 maja 2011 · Komentarze(3)
Kategoria duch, ściganie
Po pierwsze to szału nie było, oj nie.
Po drugie to - wkurza mnie ta Mazovia. Bo jak to jest, że jedzie cała gromada zawodników, a trasa to głównie single tracki, gdzie nie ma jak wyprzedzić, a jak już jest to po szyszkach i po krzakach. I jak to jest, że płacę sześć kurna blaszka ciężko zapracowanych dych, a w ramach posiłku regeneracyjnego dostaję cienki makaron z bida-serem? Dziękuję bardzo. Jak mi znów przyjdzie ochota się ścigać, to wezmę sobie z domu kanapki.
No a wyścig sam, jak to wyścig - nudny :) Tylko kręcić trzeba i kręcić. A ja dziś z jedenastego sektora i w związku z tym miałam przerąbane po całości. Dopiero po rozjeździe na mega (bo jakieś złe mnie podkusiło, żeby się z tym dystansem zmierzyć, ale no risk no fun) się trochę przeluźniło. A jeszcze luźniej miałam jak mi się rower wykrzaczył. Spinka tylnego koła się rozpięła jak wywinęłam kozła na jednym ze zjazdów, zanim to dokręciłam to objechali mnie już chyba wszyscy, co tylko mogli. Założę się, że gdyby startował jakiś żółw to też by mnie objechał :)
Ale to wcale nie było najgorsze, najgorszy był tyłek, który dziś zupełnie nie był ze mną kompatybilny. Już wczoraj się wykrzaczył, gdzieś na 80 kilometrze i dziś z całą swoją złośliwością - a wiem, że był złośliwy, bo go znam od dziecka - odmówił współpracy. Szczyl jeden. Więc powoli dochodzę do wniosku, że powinnam wymienić go na lepszy model. Bo przecież siodełka nie zmienię ma się rozumieć. Za ładne jest :))
I dzięki Bogu za deszcz! Się nie kurzyło, się pić nie chciało i przyjemnie chłodził. I za umiar w tymże i letką przerwę w opadach akurat kiedy wracałam do domu.
No to tyle. Teraz się chyba ożłopię Ciechana.

Mazovia MTB Józefów

Niedziela, 6 marca 2011 · Komentarze(11)
Kategoria duch, ściganie
Dane z wyścigu - 22km, 1:20:43, co daje chwalebne szóste (nomen omen - jak na BS) miejsce w mojej kategorii wiekowej. I teraz wszyscy, którzy są ciekawi kim ta Śliwka jest wędrują na stronę Mazovia MTB i sprawdzają wyniki.
Zaliczyłam dwie gleby (z czego jedną tuż przed panem fotografem i teraz drżę z niepokoju, że zaraz pojawią się fotki jak buszuję nosem w zaspie, a drugą bolesną, w konsekwencji której prawa noga nabiera właśnie pięknego śliwkowego odcienia. Spódnicy to ja w tym tygodniu na pewno nie założę), jeden kryzys, bufet z herbatą i wykazałam się uwaga! uwaga! niczym nie skażoną postawą altruistyczną, która kosztowała mnie kilka drogocennych zapewne sekund - pożyczyłam pewnemu panu pompkę. I teraz dzięki temu mogę śmiało powiedzieć, że to szóste miejsce - bezczelnie rozczarowujące zresztą, choć oczywiście chwalebne jako się na wstępie rzekło - to właśnie z powodu gleb, bufetu i pompki.
Ale to nie prawda. Prawda niestety jest brzydka (jak zwykle), a wygląda tak, że jest co najmniej pięć lepszych ode mnie lasek. Naprawdę lepszych!! I naprawdę nie wiem, czy bez psychoterapii trwającej co najmniej trzy lata jakoś sobie z tym poradzę :))
Humor poprawia mi jedynie pucharek z poprzedniego etapu.
No i jestem zrąbana. Te pozostałe km to dojazd. A w drodze powrotnej załapałam się na taką zadymkę, że proszę siadać. No naprawdę... ja dziękuję po tym całym ściganiu jeszcze takie efekty specjalne.
Suma sumarum - gicik. A byłoby jeszcze lepiej gdyby nie było tylu wyprzedzających mnie osób. Zwłaszcza po tej bolesnej glebie, po której przez parę dobrych chwil w ogóle nie mogłam się pozbierać i tylko patrzyłam przez łzy (no dobra, trochę dramatyzuję) jak sznureczek bikerów mija mnie i znika w oddali.

A dobre towarzystwo i współból ścigania zapewniała Sigma :)