Do Czarnogóry dotarliśmy w czwartek wieczorem - godzina taka, że niestety bez szans na rower, zresztą i tak nikt by nie dał rady, tak byliśmy zmęczeni. Ale następnego dnia rano raźno ruszyliśmy do Szkodry po drodze przejeżdżając przez granicę Czarnogóry z Albanią. W miarę płaski odcinek, chociaż to właściwie zależy od punktu odniesienia – jeśli porównać go do płaskiego jak stół Mazowsza, to można powiedzieć, że był nieco pofałdowany, jeśli do odcinków, które jechaliśmy w kolejnych dniach, to płaski, no w każdym razie dość lajtowy i szybki.
Do Szkodry wjeżdża się po wąskim moście, przed którym są jeszcze slumsy, gdzie od razu namierzały nas dzieci i próbowały zwinąć co się da, wyciągnęły nawet bidon, ale na szczęście udało nam się go odzyskać. Na moście ruch odbywał się wahadłowo - zasada jest prosta, ale skuteczna „teraz my, a potem wy” albo odwrotnie, a jak wjadą na raz z obu stron, to nie ma rady, słabszy musi cofnąć i tyle. I to jest zapowiedź tego jak jeździ się po Szkodrze. Przepisy ruchu drogowego raczej nie istnieją, tudzież służą tylko jako luźna wskazówka, bo w rzeczywistości jeździ się na czuja. Aczkolwiek ponieważ średnia prędkość to 20-30 km/h to wszystko jest w porządku. I niby trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale i tak czułam się tam bezpieczniej niż na naszych ulicach pełnych ograniczeń i zapisów w kodeksie gwarantujących mi bezpieczeństwo. Tu Szkodra wygrywa z Wawką :)
W samym mieście było już bezpiecznie. W centrum stoi duży meczet, a na minarecie wiszą głośniki, żeby wszędzie było słychać muezina jak woła, żeby się modlić. Na przeciwko bank i bankomat, z którego nie można wypłacić pieniędzy - się chyba skończyły :) ale w przyhotelowej knajpie na szczęście można było płacić w euro – miejsce jest wypasione, a przynajmniej takim się wydawało w porówananiu z innymi. Zastanawiałam się przez chwilę co będzie z rowerkami, ale panowie bez nawet jednego mrugnięcia postawili je w bezpiecznym miejscu i traktowali równie dobrze jak nas – coś niespotykanego w rodzinnej części Europy :)
Zresztą nie tylko w knajpie, ale i w ogóle czułam się tam bardzo dobrze i ....egzotycznie, bo trzeba przyznać, że w kaskach i na rowerkach budziliśmy sensację jak banan w skrzynce z jabłkami. I chyba najbardziej zaaferowane były dzieci i szczęśliwe zwłaszcza kiedy odwzajemnialiśmy ich pozdrowienia (Helooooł!! Helooooołłł!!) i w pełnym pędzie przybijaliśmy piątkę :)
Dużo życzliwości, tak było w Albanii, gwar i prawdziwy Wietnam na ulicach. Normalnie czad :)
A w Ulcinj czekała na nas knajpa, rakija i świeże ryby. Właściciel jak się dowiedział skąd jesteśmy puścił nam nawet Krawczyka. Muszę jednak przyznać, że Parostatek średnio się komponuje z rakiją i słońcem zachodzącym nad morzem - sorry panie K. - dlatego dość szybko został zamieniony na bałkan disco :)
Jeszcze w drodze...
tunel kolejowy wydrążony w skale
© sliwka
Już na miejscu...
Ulcinj nocą
© sliwka
W Albanii:
nowożeńcy pozują do zdjęć
© sliwka
norma w Albanii, u nas byłby to sprzęt z serii cool retro
© sliwka
ulica w Szkodrze
© sliwka
architektura w Szkodrze przykuwa wzrok
© sliwka
Szkodra, a w tle meczet
© sliwka
detale
© sliwka
Wizyta w Albanii szybko się skończyła i trzeba było wracać na kwatery.
Ghost z dumą pozował do zdjęć
© sliwka
to jest to
© sliwka
W knajpie kelner polecał nam ryby, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości przeprowadził dość skuteczną prezentację :)
zamiast zwykłej karty
© sliwka