Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:1535.84 km (w terenie 102.00 km; 6.64%)
Czas w ruchu:81:09
Średnia prędkość:18.93 km/h
Suma podjazdów:3700 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:52.96 km i 2h 47m
Więcej statystyk

ah te ręczniaki owocowo-warzywne!

Wtorek, 31 maja 2011 · Komentarze(9)
Kategoria duch, praca
Po drodze mam chwilowo dwóch sprzedawców - chwilowo, bo to się zmienia w zależności od pory roku - stoiska są niestety przejściowe, a szkoda. Jedno tuż pod pracą, drugie jakieś dwa km przed domem. Na pierwszym pan mnie już zna i jak tylko podjeżdżam pyta, które jabłka i czy banany też. Fajny gość, lubię go :)
U drugiego, tego pod domem, kupuję truskawki coby się nimi wieczorem bezwstydnie obżerać. Gość wygląda na alkoholika po przejściach, ale truskawki ma takie jak lubię - dobre i tanie :) I mam nadzieję, że jak minie pora truskawkopotwora, to będzie miał i inne owoce.
Uwielbiam te ręczniaki, są prawie jak punkt prowiantowy na maratonie :))

[edit]
Było tak gorąco, że w poszukiwaniu chłodu pojechałam trochę nad wodę. Ale tam też gorąco...

Bez pośpiechu

Poniedziałek, 30 maja 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Dziś lajtowo, w końcu trzeba kiedyś odpocząć. Wczoraj co prawda nie kręciłam, ale był to dzień z premedytacją odpuszczony, bo czas najwyższy wrócić do biegania. Powrót ma być powolny, żeby kontuzja nie wróciła, więc na razie trucht przerywany marszem, dobra rozgrzewka, dużo rozciągania i krótkie dystanse. Ale mimo to kiedy wreszcie włożyłam moje zakurzone trampki i skoczyłam na godzinkę do lasu to normalnie miazga i orbitowanie kompletnie bez cukru.
Komary aczkolwiek mogą szybko sprowadzić na ziemię. Bardzo szybko.

Waypointrace Pruszków

Sobota, 28 maja 2011 · Komentarze(10)
Zanęciły mnie te wszystkie relacje z rajdów na orientację, zwłaszcza surfa, więc nadszedł w końcu ten moment przełomowy, że i ja wystartowałam. Pomysł sprzedałam wcześniej wśród znajomych, a że został przyjęty właściwie, to nie pozostało nic innego jak tylko zapisać się i w sobotę rano stawić się w Pruszkowie. Pobudka jak zwykle o szóstej - po ciężkim tygodniu, to masakra - jechałam zmęczona, a śniadanie wcinałam w pociągu, ale w świetnym humorze, bo kobieca intuicja mówiła mi że będzie wielce zajebiaszczo. Co prawda prognozy już od piątku wołały, że będzie zimno i trochę deszczu, ale jak się okazało były w błędzie :)
Rajd był super! Świetna przygoda, niezłe wyzwanie, brudu po uszy i ubaw po pachy, ale no mud, no fun :)
Jak się okazało najmocniejszą naszą stroną jest zdolność znoszenia wszelkich przeciwności losu - pokrzywy, błoto, woda to naprawdę pikuś, ale żeby wydostać się z Pruszkowa w zamierzonym kierunku to już wyższa szkoła jazdy. Nie wiem jak to się stało, musi czary, ale zaraz po starcie, jadąc w kierunku jedynki nagle znaleźliśmy się na dwójce. Do tej chwili nie umiem tego wyjaśnić, konsultowaliśmy się w drużynie, ale nikt nic nie wie. Podejrzenia padają więc na dziurę w czasoprzestrzeni. No a ponieważ z dziurami nie wygrasz, to trzeba się było dostosować. Więc dwójkę, trójkę i po części również czwórkę zdobywaliśmy w towarzystwie innych rajdowców. W bliskiej okolicy punktów wystarczyło po prostu jechać za tłumem i żadna nawigacja nie była potrzebna. Piątka była trochę trudniejsza, postanowiliśmy okrążyć stawy i zajechać od Baszkówki. Pomysł wydawał się niezły, ale do czasu oczywiście, bo przed samym punktem natrafiliśmy na żywą wodę, którą trzeba było w bród przekroczyć. Zapadaliśmy się w mule po kolana, ale przekroczyliśmy :) Punkt zdobyty. Stamtąd przyspieszyliśmy na szóstkę. Coraz mniej rowerzystów dookoła nas, więc może być problem z trafieniem, tym bardziej, że trzeba będzie znaleźć mostek, a drogi na mapie nie ma. Ale przed samym punktem sympatyczny biker trochę nam pomaga. Przechodzimy przez mostek, jedziemy przez pola i w gąszczu wydeptanych na szczęście pokrzyw znajdujemy punkt. Po drodze zaliczam jedną z dwóch gleb, po której kolano zmienia kolor na romantyczno fioletowy, ale nie boli i to najważniejsze. Wyjeżdżając z szóstki rozdzielamy się, Piotrek chce zaliczyć ósemkę, ale ja i dziewczyny boimy się, że czasu nam nie starczy, więc jedzie sam, a my ruszamy na dwunastkę, która wygląda na prostą do zdobycia. Rzeczywiście tak jest, chociaż oczywiście zaliczamy małą i głupią wtopę nawigacyjną, bo jak zwykle prowadzę tam gdzie chcę, a nie tam gdzie powinnam. Muszę nad sobą popracować przed Spałą :)
Za dwunastką spotykamy Piotrka, który nieźle poginał, żeby zaliczyć ósemkę i teraz nas doszedł dzięki temu, że a) zabłądziłyśmy, b) zatrzymałyśmy się na bułkę pod sklepem. Razem jedziemy na trzynastkę i tam łapię kryzys. Nie zdążymy! Kiedy odbijamy karty - a jest to nasz siódmy punkt potrzebny do kwalifikacji na Pro - jest kwadrans przed czwartą, a do Pruszkowa kawał drogi. Nie zdążymy i się nie zakwalifikujemy! Naprawdę zaczynam się bać. Więc gnamy. Ciągnę grupę i ciśniemy na maksa, a minuty uciekają. W Granicy trochę się uspokajam, bo wygląda na to, że jednak zdążymy, o ile znów nie zgubimy się w Pruszkowie, ale gdzieś na samych przedmieściach mija mnie kolejny sympatyczny biker i krzyczy, że wie którędy jechać, bo zna okolice. Takiej szansy nie można zmarnować. Patrzę tylko, czy Sigma jedzie i hop, wsiadam na koło. Za mną jeszcze jakaś grupa, a za nimi gdzieś tam widzę jeszcze żółty kask Sigmy. Jadę na kole, staram się nie zgubić przewodnika a jednocześnie pozostać na zakrętach tak długo, żeby ci z tyłu widzieli gdzie skręcić. I sztuczka udaje się, na metę wpadamy jakieś siedem minut przed czasem :) Udało się!! Oh yes!!
Cel zaliczony - jest siedem, a w przypadku Piotrka osiem punktów, jesteśmy w Pro. Wiem, że rajd był prosty nawigacyjnie, że w Spale będzie dużo trudniej, ale chyba dobrze wybraliśmy jak na początek, debiut uznajemy za udany :)
Trasa była super, punkty rozlokowane bardzo klimatycznie, mnie urzekł zwłaszcza piąty, bo po wytaplaniu się w błocie zawsze wzrasta mi poziom endorfin :)) Single track na dwunastkę po prostu uroczy - aż żałuję, że tak dużo czasu straciliśmy na nawigacji, bo nie mogliśmy się nacieszyć okolicą tak jak powinniśmy. Ale przygoda była git majonez!

O tym jak Barack Obama powalił Halinę

Piątek, 27 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch, praca
"Halina, Halina!" - słyszę jak prawie krzyczy jegomość z trudem poruszający się po ścieżce rowerowej. Prawie, bo nie do końca krzyczał. Właściwie jest to lekkie nadużycie tego słowa, właściwie trafniej by było rzec, że był to natarczywy szept, lekko zachrypnięty i z niejakim trudem wyszeptany. Ale jegomość nie tylko mówił z trudem, ale również z trudem poruszał się po ścieżce, bynajmniej nie rowerem, choć ścieżka jako rzekłam rowerowa była i miejmy nadzieję, że nadal jest. Halsował jakby ów cyklon Wiktor, ogłoszony w mediach, a przez to prawdziwy, wiał mu prosto w twarz. Ja wiatru nie czułam, a przynajmniej nie cyklonu, ale to pewnie za sprawą koszulki z windstoperem, bo przecież pan ewidentnie zawiany był. Wiać więc musiało.
I w takim to momencie ujrzałam owego przyjaciela Haliny. Ha! musiał nim być, w sensie, że przyjacielem, bo Halina nie protestowała, choć z drugiej strony Halina leżała powalona i być może, że powalana również, w trawie. Bo ujrzawszy jego, ujrzałam i ją, za jego sprawą oczywiście, bo przecież inaczej nie hamowałabym, nie rozglądałabym się, nie sprawdzałabym cóżże to leży pod pniem na mokrej murawie. A leżała tam, wiemy to już, Halina. I leżała jak skarb jakiś, o który jegomość zadbać szedł nie bacząc na dwukołowe niebezpieczeństwo. A ujrzawszy ją, najpierw jego oczywiście, później ją, ale właśnie wtedy zrozumiałam, że powalił ją Barack Obama. Wczoraj przecież Haliny nie było. Ani przedwczoraj. Ani przedprzedwczoraj. Ani dzień wcześniej. Ani w ogóle. Przecież jeżdżę tamtędy codziennie, widziałabym gdyby była. I tak właśnie Barack powalił Halinę. A helikoptery krążą i krażą, nawet nad Białołęką krążą, mają chronić Baracka przed dziczą zza Wisły, a kto dzicz ochroni?

słońce świeci, droga równa...

Czwartek, 26 maja 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, praca
...znalazł Borek beczkę... Tak tak. Właśnie tego.
Pamiętam ten wierszyk jeszcze z podstawówki, a to było tak dawno, taaak dawno, że nawet Googla jeszcze wtedy nie było. Nie wiem jak myśmy wtedy żyli, doprawdy, nie mam pojęcia. Ale może właśnie dlatego, że nie było Googla ani Youtuba, to ktoś nabazgrał go gdzieś na ścianie w łazience, mój dziecięcy umysł wchłonął i teraz przy pięknej pogodzie oddaje. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, oj trąci :))
Wierszyk ma oczywiście jeszcze ciąg dalszy, równie ciekawy, ale może innym razem :)

rower, rower, wszędzie rower

Środa, 25 maja 2011 · Komentarze(3)
Kategoria duch, grupen biken, praca
Po pracy byłam się wybrała z Sigmą na nocne rowerowanie. I oto kilka wniosków wynikających z samoobserwacji, chociaż swoją drogą Hameryki tymi wnioskami nie odkrywam.
Ale po pierwsze - nie lubię muszek
po drugie - nie lubię tłoku na ścieżkach rowerowych
po trzecie - nieoświetleni rowerzyści działają mi na nerwy
po czwarte - pisanie o tym na bikestatsach nie ma większego sensu, bo ani nieoświetleni ani muszki, ani nawet ścieżki z pewnością tu nie zaglądają, więc się nie zmienią.

Ale dla równowagi:
a) lubię jeździć rowerem :)
b) z Sigmą to nawet jeszcze bardziej lubię :)
c) nawet jeśli jestem zmęczona
d) nawet jeśli jest ciemno, zimno i do domu daleko
It makes me happy :)

wtorek dniem dobroci

Wtorek, 24 maja 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Muszę kiedyś policzyć te wszystkie skrzyżowania przez które przyjeżdżam, bo aktualnie wydaje mi się, że jest ich jakiś mały kwadrylion...

do pracy rodacy!

Poniedziałek, 23 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch, praca
I z tego tu miejsca pozdrawiam cyklistę na Krosie Hexagonie (o ile dobrze pamiętam), któremu rano na kole przysiadłam. Wyrzutów sumienia aczkolwiek nie mam, bo wcześniej onże przysiadł na moim :)

wizyty, wizytacje i inne widzenia

Niedziela, 22 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch
Cyrkulacja po mieście, odwiedzanie znajomych i krewnych. Szus jednym słowem po ścieżkach rowerowych, a to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. A już zwłaszcza przy słonecznym weekendzie.
Aczkolwiek później zrobiłam rundę po przydomowych włościach, a tam już cisza, spokój, droga na Ostrołękę, pan spojrzy w prawo, pan spojrzy w lewo. No... jak w polskim filmie :)

Wjazd na zamek książąt mazowieckich

Sobota, 21 maja 2011 · Komentarze(9)
Kategoria duch, grupen biken
No więc krótko mówiąc veni, vidi, vici :)

A mówiąc nieco dłużej to...
Umówiłam się z przyjaciółmi moimi rowerowymi na dziesiątą i ruszyliśmy eksplorować rubież południową zanim nam zamkną linię średnicową i pociąg będzie jeździł tylko do Zachodniej. Czersk wydał się być bardzo zacnym celem. Przemknęliśmy więc przez Kabaty i Konstancin, gdzie korzystając z okazji zatrzymaliśmy się na kawę przy tężni. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że w tejże kawiarni, pode samą tężnią, siedziały sobie dwie emerytki i jarały szlugi.

Tężnia w Konstancinie © sliwka


Tak więc zrewitalizowawszy (jest takie słowo?) swoje płuca, siorbnąwszy kawy i opchnąwszy lody ruszyliśmy czem prędzej dalej. Na zamek, na zamek, na zamek! Albo nawet ku zamkowi! Ahoj przygodo!
Aczkolwiek wkrótce okazało się, że utrzymanie kursu trochę nas przerosło, bo jak zwykle zamiast jechać tam gdzie powinniśmy, pojechaliśmy tam gdzie było fajnie - trzeba to przyznać, nie jestem najlepszym nawigatorem :)

jedna z dróg, którą mieliśmy NIE jechać © sliwka


Ale nikt nie narzekał, bo...

i było tak zajebiaszczo pięknie! © sliwka


Koniec końców do Góry Kalwarii dojechaliśmy, zajęło nam to tylko trochę więcej czasu, więc naturalnie zgłodnieliśmy. A ja oglądałam filmy i różne rzeczy słyszałam i wiem, że w krytycznych sytuacjach towarzysz broni przestaje być towarzyszem, a zaczyna być pożywną porcją białka. Toteż zamek musiał poczekać, a priorytet dostała pizza. Bardzo zresztą zacna, chociaż jak się okazało rowerów do knajpy wstawić nie można. Nie to co w Albanii... Powzięliśmy więc jedyną słuszną decyzję i wziąwszy pizzę na wynos urządziliśmy piknik pod wiszącą lufą w dawnym garnizonie wojskowym, który ślepym trafem znajdował się akurat naprzeciwko.

lans na czołgu © sliwka


I zrobiło się letko militarnie, ale to bardzo dobrze, bo przecież trzeba było jeszcze zrobić wjazd na zamek.

zamek zdobyty! © sliwka


No i dobra, zamek jak zamek, szału nie było, za to był czas najwyższy nawijać na Zalesie Górne.
A po drodze jakby zupełnie inna bajka...

dość niebywały widok na Mazowszu © sliwka


I to dosłownie.

i wszystko jasne © sliwka


Wioseczka owa jest dosłownie rzut beretem od Zalesia.
W Zalesiu natomiast okazało się, że pociąg niestety na nas nie poczekał - skandal swoją drogą - więc mieliśmy wolną godzinkę... Pięć minut później siedzieliśmy już w pobliskiej knajpie i wcinaliśmy kebaby popijając piwkiem. Takim jednym malutkim, bo wiadomo, z dworca jeszcze dyszka do domu.

Fin.