O tym jak Barack Obama powalił Halinę

Piątek, 27 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch, praca
"Halina, Halina!" - słyszę jak prawie krzyczy jegomość z trudem poruszający się po ścieżce rowerowej. Prawie, bo nie do końca krzyczał. Właściwie jest to lekkie nadużycie tego słowa, właściwie trafniej by było rzec, że był to natarczywy szept, lekko zachrypnięty i z niejakim trudem wyszeptany. Ale jegomość nie tylko mówił z trudem, ale również z trudem poruszał się po ścieżce, bynajmniej nie rowerem, choć ścieżka jako rzekłam rowerowa była i miejmy nadzieję, że nadal jest. Halsował jakby ów cyklon Wiktor, ogłoszony w mediach, a przez to prawdziwy, wiał mu prosto w twarz. Ja wiatru nie czułam, a przynajmniej nie cyklonu, ale to pewnie za sprawą koszulki z windstoperem, bo przecież pan ewidentnie zawiany był. Wiać więc musiało.
I w takim to momencie ujrzałam owego przyjaciela Haliny. Ha! musiał nim być, w sensie, że przyjacielem, bo Halina nie protestowała, choć z drugiej strony Halina leżała powalona i być może, że powalana również, w trawie. Bo ujrzawszy jego, ujrzałam i ją, za jego sprawą oczywiście, bo przecież inaczej nie hamowałabym, nie rozglądałabym się, nie sprawdzałabym cóżże to leży pod pniem na mokrej murawie. A leżała tam, wiemy to już, Halina. I leżała jak skarb jakiś, o który jegomość zadbać szedł nie bacząc na dwukołowe niebezpieczeństwo. A ujrzawszy ją, najpierw jego oczywiście, później ją, ale właśnie wtedy zrozumiałam, że powalił ją Barack Obama. Wczoraj przecież Haliny nie było. Ani przedwczoraj. Ani przedprzedwczoraj. Ani dzień wcześniej. Ani w ogóle. Przecież jeżdżę tamtędy codziennie, widziałabym gdyby była. I tak właśnie Barack powalił Halinę. A helikoptery krążą i krażą, nawet nad Białołęką krążą, mają chronić Baracka przed dziczą zza Wisły, a kto dzicz ochroni?

Komentarze (1)

zajebiście, popłakałem się

surf 23:22 piątek, 27 maja 2011
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa torzo

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]