Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:1292.73 km (w terenie 138.00 km; 10.68%)
Czas w ruchu:65:58
Średnia prędkość:19.41 km/h
Suma podjazdów:1300 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:44.58 km i 2h 21m
Więcej statystyk

Ulcinj - Virpazar

Sobota, 30 kwietnia 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Bałkany, duch
Podjazd na przełęcz miał jakieś 700 m i był tak cholernie długi, że prawie osiwiałam. W połowie byłam już wykończona, ale dziewczyna przede mną jechała, więc ja też, ale muszę przyznać, że ciągnęłam tylko i wyłącznie na ambicji. Powinnam się cieszyć, że nie prowadziłam rowerka, że nie podjeżdżałam busem, ale tak naprawdę czułam się niesamowicie słaba. Potem długi zjazd i myślałam, że to koniec wyrypu na ten dzień, ale niestety był to dopiero początek, bo w górach tak już jest, że każdy zjazd kończy się podjazdem. Toteż koniec końców zajechał mnie ten odcinek, było ciężko, zdawało się, że trasa nigdy się nie skończy, tym bardziej, że mi mimo pięknych widoków jakoś ciężko przychodziła radość z jazdy. Przysłaniało ją sapanie i wymyślanie coraz to nowych, bardziej wyszukanych przekleństw.
To była tak naprawdę pierwsza od dawna konfrontacja z górami, którą chyba ostatecznie wygrałam – przejechałam wszystko, nie zsiadłam z rowerka i nie byłam wcale ostatnia, aczkolwiek wcale nie czułam się jak zdobywca. Raczej jak mocno zużyta ściera do podłogi. Podjazdy wykończały mnie i psychicznie i fizycznie, kompletnie nie mogłam wbić się w swój rytm, czułam się słaba a po głowie tłukły się same czarne myśli, których może nie będę tu przytaczać. Na podjazdach sapałam jak dwudziestoletni trabant, krew z nosa, pot z czoła i łzy z oczu. No prawie :) Do Virpazar dojechałam naprawdę wykończona i w słabym humorze, bo dodatkowo na zjeździe zrobiło się zimno i zaczął siąpić deszcz.

To był naprawdę ciężki dzień, dla mnie najtrudniejszy, choć obiektywnie rzecz biorąc – nie był to ani najdłuższy dystans, ani najgorsze warunki. Później było gorzej, ale dla człowieka z Mazowsza, który ostatni raz góry widział we wrześniu i nie ma kondycji było to wyzwanie – no cóż konfrontacja z własną słabością nigdy nie jest przyjemna.

w połowie podjazdu na przełęcz © sliwka


gdzieś na trasie © sliwka


skrajem przepaści © sliwka


czaaad :) © sliwka

Ulcinj - Szkodra - Ulcinj

Piątek, 29 kwietnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, Bałkany
Do Czarnogóry dotarliśmy w czwartek wieczorem - godzina taka, że niestety bez szans na rower, zresztą i tak nikt by nie dał rady, tak byliśmy zmęczeni. Ale następnego dnia rano raźno ruszyliśmy do Szkodry po drodze przejeżdżając przez granicę Czarnogóry z Albanią. W miarę płaski odcinek, chociaż to właściwie zależy od punktu odniesienia – jeśli porównać go do płaskiego jak stół Mazowsza, to można powiedzieć, że był nieco pofałdowany, jeśli do odcinków, które jechaliśmy w kolejnych dniach, to płaski, no w każdym razie dość lajtowy i szybki.

Do Szkodry wjeżdża się po wąskim moście, przed którym są jeszcze slumsy, gdzie od razu namierzały nas dzieci i próbowały zwinąć co się da, wyciągnęły nawet bidon, ale na szczęście udało nam się go odzyskać. Na moście ruch odbywał się wahadłowo - zasada jest prosta, ale skuteczna „teraz my, a potem wy” albo odwrotnie, a jak wjadą na raz z obu stron, to nie ma rady, słabszy musi cofnąć i tyle. I to jest zapowiedź tego jak jeździ się po Szkodrze. Przepisy ruchu drogowego raczej nie istnieją, tudzież służą tylko jako luźna wskazówka, bo w rzeczywistości jeździ się na czuja. Aczkolwiek ponieważ średnia prędkość to 20-30 km/h to wszystko jest w porządku. I niby trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale i tak czułam się tam bezpieczniej niż na naszych ulicach pełnych ograniczeń i zapisów w kodeksie gwarantujących mi bezpieczeństwo. Tu Szkodra wygrywa z Wawką :)

W samym mieście było już bezpiecznie. W centrum stoi duży meczet, a na minarecie wiszą głośniki, żeby wszędzie było słychać muezina jak woła, żeby się modlić. Na przeciwko bank i bankomat, z którego nie można wypłacić pieniędzy - się chyba skończyły :) ale w przyhotelowej knajpie na szczęście można było płacić w euro – miejsce jest wypasione, a przynajmniej takim się wydawało w porówananiu z innymi. Zastanawiałam się przez chwilę co będzie z rowerkami, ale panowie bez nawet jednego mrugnięcia postawili je w bezpiecznym miejscu i traktowali równie dobrze jak nas – coś niespotykanego w rodzinnej części Europy :)
Zresztą nie tylko w knajpie, ale i w ogóle czułam się tam bardzo dobrze i ....egzotycznie, bo trzeba przyznać, że w kaskach i na rowerkach budziliśmy sensację jak banan w skrzynce z jabłkami. I chyba najbardziej zaaferowane były dzieci i szczęśliwe zwłaszcza kiedy odwzajemnialiśmy ich pozdrowienia (Helooooł!! Helooooołłł!!) i w pełnym pędzie przybijaliśmy piątkę :)

Dużo życzliwości, tak było w Albanii, gwar i prawdziwy Wietnam na ulicach. Normalnie czad :)

A w Ulcinj czekała na nas knajpa, rakija i świeże ryby. Właściciel jak się dowiedział skąd jesteśmy puścił nam nawet Krawczyka. Muszę jednak przyznać, że Parostatek średnio się komponuje z rakiją i słońcem zachodzącym nad morzem - sorry panie K. - dlatego dość szybko został zamieniony na bałkan disco :)

Jeszcze w drodze...

tunel kolejowy wydrążony w skale © sliwka


Już na miejscu...

Ulcinj nocą © sliwka


W Albanii:

nowożeńcy pozują do zdjęć © sliwka


norma w Albanii, u nas byłby to sprzęt z serii cool retro © sliwka


ulica w Szkodrze © sliwka


architektura w Szkodrze przykuwa wzrok © sliwka


Szkodra, a w tle meczet © sliwka


detale © sliwka


Wizyta w Albanii szybko się skończyła i trzeba było wracać na kwatery.

Ghost z dumą pozował do zdjęć © sliwka


to jest to © sliwka


W knajpie kelner polecał nam ryby, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości przeprowadził dość skuteczną prezentację :)

zamiast zwykłej karty © sliwka

lans na wiosce

Wtorek, 26 kwietnia 2011 · Komentarze(3)
Kategoria koza
Dziś to już nie wiosna, dziś to już lato panie dzieju! Lato! Ładnie się zgrało z moim urlopem :)
Więc dziś ostatnie podrygi, załatwianie spraw, mycie okien i takie tam, a od jutra już mnie nie ma. Co nie znaczy, że nie będę jeździła oczywiście. Uzupełnię jak wrócę.

Można tęsknić :)

na około

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · Komentarze(4)
Kategoria duch
Dziś już tylko świąteczny obiad toteż nie musiałam się rano spieszyć, mogłam więc pokręcić się trochę tu i ówdzie, ale za to musiałam wziąć sakwy. Większość trasy zrobiłam jak były puste - na szczęście - bo zaczęło się od piachów i wiatru w nos. I wiał ten wiatr i wiał prawie cały czas. No ale przynajmniej później, załadowana po pachy mogłam jechać za pół darmo.

Tak mnie dziś powitał szlak niebieski. Zatęskniłam trochę za zimą, bo był tu wtedy taki pięknie ugnieciony śnieżek i śmigało się jak marzenie.

bo narzekałam na błoto - to dziś mam piach © sliwka


Na przedmieściach Marek jest takie piękne chyba jezioro. Aż mi się Mazury przypomniały. Dookoła zaś pełno śmieci, zapewne grillowanie i plażowanie w takim otoczeniu nie ma sobie równych.

Założę się, że w lecie jest tu tłum © sliwka


W samych Markach za to pewien pociąg przyciąga mój wzrok.

ciuchcia w Markach © sliwka


Natomiast obok ciuchci, młodzież marecka szykuje tradycyjne obchody.

Lany Poniedziałek w Markach © sliwka


Nie wyglądali na zainteresowanych oblewaniem niewinnych rowerzystek, raczej siebie nawzajem, ale i tak przykręciłam trochę tempo.

W Markach, Zielonce i Rembertowie gmina nie dba. Bida znaki nierzadko wyglądają gorzej niż ten poniżej. Wciąż musiałam wyślepiać ślepia, chociaż nie jechałam tamtędy pierwszy raz, a i tak się gubiłam. Koniec końców jechałam z mapą, a nie ze szlakiem.

szlak czerwony © sliwka



Trochę się wzruszyłam przejeżdżając obok brzozowego zagajnika

młode brzozy, aż ślinka cieknie © sliwka


W Rembertowie wskakuję do kolejnego lasu. Tutaj niestety sporo ludzi.

Mazowiecki Park Krajobrazowy © sliwka


Las porzuciłam w Aninie. Ależ tam pięknie!!

drewniak w Aninie © sliwka


Do Wawki wróciłam ul. Lucerny, a później Wałem. Przystanek na obiad i powrót szlakiem nadwiślańskim po praskiej stronie. Ścieżka jest czad! Za każdym razem kiedy nią jadę nie opuszcza mnie wrażenie, że oto gram w jakąś symulację typu FPP więc poginam poginam i tylko staram się na drzewie nie rozbić. Amok. Lubię to :) Duch i ja jesteśmy w swoim żywiole. Dziś aczkolwiek było sporo ludzi. Wczoraj prawie nikogo. Wczoraj była łania - ale uciekła, zanim zdążyłam zebrać szczękę z podłogi, że już o zdjęciu nie wspomnę.

A na koniec jeszcze jeden przystanek - niedaleko domu, na mostku z dziurami, tam gdzie owe pole co przez nie brykam...

Załadowany Ghost, krok od domu © sliwka


A efektem kilku ostatnich dni jest opalenizna "na rolnika", której się dorobiłam jeżdżąc tu i ówdzie w krótkich gaciach i rękawach.
Pojutrze wyjeżdżam, wyprawa rowerowa oczywiście, jak będzie ciepło to problem się pewnie pogłębi :)

A nad Bugiem pada deszcz

Sobota, 23 kwietnia 2011 · Komentarze(6)
I niestety pokrzyżował mi nieco plany on deszcz, ale i tak trasa wyszła mi w miarę przyzwoita. Chciałam nad Bug, bo mam do niego słabość, ale koniec końców zamiast focić tę piękną rzekę posiedziałam sobie trochę w krzakach czekając aż lekki wiosenny deszczyk pójdzie sobie padać na inne truskawki. Później się okazało, że padało tylko nad Bugiem, bo jak odjechałam ze dwa kilosy w stronę Radzymina to szosa sucha jak pustynia Gobi, ale to nic. Będę miała cel, żeby tam znowu pojechać.

Wystartowałam jak zwykle z zielonego szlaku i oczywiście na dzień dobry powitała mnie znajoma kałuża.

Kałuża nie zmieniła się ani na jotę © sliwka


Ale nawet to co złe ma dobre strony

podmokłe lasy mają jednak swoje zalety © sliwka


Szlaki były dziś dla mnie wyjątkowo łaskawe, nie zgubiłam się ani razu, co naprawdę jest godne odnotowania. Oznakowanie popsuło się nieco w Radzyminie, ale w lesie było perfekt! Gmina dba :)

na rozstajach © sliwka


A las pachniał dziś sosnami tak intensywnie, że aż się w głowie kręciło. Zdawało mi się, że to w okolicznościach właśnie sosnami pachnącymi przeżyłam wszystkie najpiękniejsze chwile swego życia, ale to nie prawda, to tylko takie łgarstwo oczadziałego umysłu.

Czasem jakieś złe kusiło, żeby już na rower nie wsiadać. Trawa tak soczysta jakby ją malowali specjalnie na święta. Albo na moją wycieczkę :))

nad rzeczką, opodal krzaczka... © sliwka


Jak widać szlak nie jest zbyt uczęszczany. I oby tak pozostało.

szlak zielony © sliwka


W lasach jeszcze dużo błota. Raz się nóżką prawą podeprzeć musiałam, a raz lewą, bo mi koło uwięzło. No cóż... motylem byłam, ale... się ubłociłam.

efekt motyla © sliwka


Kwiaty, które tak odświętnie, wielkanocnie pachniały mi przez całą drogę (zwracam uwagę na mistrza drugiego planu :))

pachnidło © sliwka


I jeszcze raz, dla podkreślenia wagi zapachu

pachnidło 2 © sliwka


Pierwszy deszcz złapał mnie na rozstajach. Schowałam się w lesie.

dylemat? © sliwka


Czekając, aż chmura przejdzie sfociłam m.in. moje nowe gripy. Nówka sztuka nieśmigane.

nowe gripy © sliwka


Gdy ruszyłam spotkałam naprawdę sielskie klimaty.

wsi spokojna © sliwka


Drugi deszcz złapał mnie w polu, dokręciłam więc szybko do skraju lasu i wskoczyłam pod sosnę. Sosna zaś wiedziała, że jestem jej pokrewną duszą i dała mi schronienie. Odkryłam też nowe zastosowanie dla mapy laminowanej - siedząc na niej gratulowałam sobie, że zdecydowałam się na nią, a nie na jakieś papierowe byle co. A taki widok miałam.

dzieci się nudzą gdy pada deszcz © sliwka


Dojeżdżając do Radzymina trochu już mi się nie chciało focić. Niby wyschłam ale cały czas miałam pod wiatr, ale jednak kilka przystanków zrobiłam. Między innymi po to.

kapliczka przed Radzyminem © sliwka


I po to (już na finiszu).
ul. Spacerowa 10 © sliwka


Życzę wszystkim spokojnych Świąt i wszystkiego rowerowego :)

nóżka podaje!

Piątek, 22 kwietnia 2011 · Komentarze(4)
Kategoria duch, praca
A wczoraj naszła mnie refleksja jeszcze jedna, że chyba tylko my - cykliści lubimy sobie drogę do domu/ pracy wydłużać.
Zboczeńcy, zboczeńcy, zboczeńcy!! :)

no i jak z tą równowagą jest

Czwartek, 21 kwietnia 2011 · Komentarze(6)
Kategoria duch, praca
Usłyszałam ostatnio "bo Ty za dużo jeździsz (ja??? dużo??? heloł!!). Powinnaś zachować jakąś równowagę!"
I to mi dało do myślenia. Bo osiem godzin pracuję, osiem godzin śpię (w przybliżeniu rzecz jasna), a jeżdżę tylko półtorej, no maks dwie. Więc ja się zgadzam. I też się pytam - gdzie ta równowaga??!!

[edit]
wieczorna rundka dodatkowa dokręcona! :)

no jakby mnie kto obuchem przez łeb zdzielił!

Środa, 20 kwietnia 2011 · Komentarze(3)
Kategoria duch, praca
Tak się czuję dnia następnego po koncercie Rogera. Pomroczność, która atakuje mnie od rana jest tak dojmująca, że najchętniej wlazłabym pod biurko, gdzie na spokojnie mogłabym przekimać ten dzień w pozycji embrionalnej. Nawet karimatę mam, więc waruny wcale takie najgorsze by nie były.
No ale przynajmniej mam ładne wspomnienia pokoncertowe, bo szoł było, że hoho. Albo nawet, że hoł hoł. No takie szoł, że chochoł.
Performancu było takie, że normalnie są powody do mruczenia, oj są. Aczkolwiek (wiadomo - zawsze jest, zawsze!), aczkolwiek jest kilka punktów, które bym zmieniła.
Po najpierwsiejsze - czemuś się ty dziadu Watersu z Gilmouru pokłócił, no czemu?!! Bez Gilmoura, to jak bez ręki kurczę blaszka.
Po drugie - temu, co odpowiadał za akustykę urwałabym uszy przy samym zadku, bo chwilami dźwięki nakładały się na siebie i to wcale nie w ten piękny psychodeliczny sposób, ale tworzyły raczej kakofonię ocierającą się wręcz o trudny do zniesienia jazgot. No na taaaakim koncercie?! Wstyd panowie.
Po czecie - performance mnie momentami przytłaczał. Wszystko to było piękne, ładne, cudowne i doskonałe... ale ile miodu może taki jeden człowiek zjeść na raz? No zwyczajnie - czasem mniej, znaczy więcej.
I jeszcze ten patos...
No ale to wszystko nie zmienia faktu, że było wypaśnie.
A że Gilmoura zaliczyłam kilka lat temu w Stoczni - no to jakby jeden quest życiowy mam do przodu :)

A konkluzja ostateczna jest taka - dżizas! Jakie ten Roger ma wielkie stopy!!!