No więc przeleżałam pół tygodnia na kanapie. Straszne, doprawdy potworne przeżycie. Ułaaa!! I kiedy tak przygnieciona ciężarem życia podnieść się nie mogłam rzucałam tylko co i raz tęskne spojrzenia w kierunków espedów ducha, które łypały na mnie zazdrośnie zza winkla. Dramat panie i panowie, dramat i masakra. Nie ma to tamto. Nie wiem czy to efekt motyla, który gdzieś tam raczył sobie siąść nie na tej gałązce co trzeba, czy ktoś na mnie nasmarkał jak nie patrzyłam, czy też może bryza wiosenna okazała się bardziej zdradziecka niż by się po niej można było spodziewać. Nie wiem. Ale w konsekwencji przez tydzień nie dotykałam roweru. No może nie do końca, bo głasiałam go, miziałam po oponkach i w ogóle, ale żeby wywietrzyć, to już niestety. I rozumiecie - czułam się jak na detoksie. Masakrrrra! I nawet dziś, choć już na posterunku w arbajcie, to musiałam się z autobusem przeprosić. Cholera. Umęczyłam się okropnie. Wolałabym już doprawdy setkę dziennie strzelić, nawet w ostrym mordęwindzie niż tak, jak ten worek ziemniaków kurczę blaszka... Na szczęście pogoda się zrypała i tym razem nie będę z tego powodu narzekać :))) W pas się kłaniam za Wasze pozdrowienia Panie i Panowie. Jutro doprawdy będzie lepiej.
Komentarze (10)
No już już wracam :) Jeszcze charkoczę jak stary wardburg, ale wracam już na siodełko, bo cholera nie mogę tak żyć! :)
Wracaj na rower Śliwko, wracaj, bo Twa nieobecność zaburza statystyki!! Ja już się przyzwycziłam, żeś zawsze w pierwszej piątce i tak ma zostać! :) PoZDROWIEJ! :)
Jazda autobusem to musi być przeżycie, teraz coś na wzmocnienie by sie przydało: kogel mogel z tuzina jaj, albo mleczko prosto od krowy. A najlepiej te dwa składniki zmieszać ze spirytem to postawi na na nogi :)