... i już za chwileczkę, już za momencik będę znów mogła się przebrać z kobiety w cyklistkę. I będę mogła bez ograniczeń mazać się łańcuchem, pocić na siodełku i uśmiechać z muchami w zębach. Przez całe dwa dni! Wypas, prawda :))
Wyszłam wcześniej z roboty i poczułam się jak licealistka na wagarach... A na Modlińskiej zamtuz taki, że tylko dziada z babą brakuje. Chociaż kto wie, może gdzieś tam się kręcą. Ja bądź co bądź zwiewałam jak najprędzej.
Zwolniłam dopiero za Płudami. Stacja w remoncie, więc spokojnie można się przemknąć ul. Klasyków. Cisza, spokój, droga na Białołękę.... I, jako, że jestem starą sentymentalną śliwką, to powiem, że kurczę blaszka lubię tę Białołękę. Takie wyznanie.
A tu właśnie mieszka Gargamel i siedmiu brzydkich krasnoludków. I dlatego drogie dzieci, nie wolno przechodzić na czerwonym świetle.
Rano jeszcze było znośnie, zresztą perspektywa klimatyzowanego biura wygląda czasem dość optymistycznie. Po południu za to, to jakbym do pieca weszła, a wiatr tylko mełł to powietrze i mełł (a może nawet mielił?), zamiast chłodzić. A ja przecież wracając musiałam jeszcze zahaczyć o truskawki, choć było mi to tym razem nie po drodze. Ale wieczorami z rowerzystki zmieniam się w wielkiego nienażartego truskawkożercę, więc nie ma przebacz.