Czyli – gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła lipiec, stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał las (czyli Puszcza Zielonka). A harcerz taki twardziel, że checkpointy w pokrzywy schował. Po pas, po pas, po pas... :)
Setka była, Wielkopolska była, Szybko też było – więc generalnie wszystko się zgadza. Dodatkowo zaś w ramach bonusu było spotkanie z
Alistar, która (za co ją podziwiam) przypędziła na dworzec główny w Poznaniu na godzinę 20.45 tylko po to, żeby wypić z nami szybką (nomen omen) herbatę między jednym pociągiem a drugim. Oprócz pysznych jabłek i jeszcze lepszych pomidorków dostaliśmy od niej wielką dawkę pozytywnej energii. Co za kobieta!! Dzięki Alistar za spotkanie! Może następnym razem spotkamy się w Wawie? :)
A teraz do startu, start.
Początek jak zwykle mieliśmy trudny, bo do tradycyjnych problemów ze znalezieniem się dołączyły awarie sprzętu. Kiedy przeczesywaliśmy zarośla w poszukiwaniu pierwszego punktu rozwalił mi się mapnik (francuskie dziadostwo za jakieś szalone pieniądze), a po drodze do punktu czwartego nie widzieć czemu tylne klocki znów zaczęły ocierać o tarczę i musiałam je rozepchnąć. Na szczęście to pomogło i rajd jakoś przejechałam, ale wizyta w serwisie jest nieunikniona – bo dzieje się coś o czym nie mam zielonego pojęcia. Czwórka zresztą w ogóle była jakaś pechowa i zupełnie nam nie poszła. Zupełnie nie mogliśmy znaleźć lampionu, który jak się później okazało był ukryty w zaroślach i obok którego ze trzy razy przechodziliśmy. Szczęśliwie kiedy już zaczynaliśmy tracić nadzieję, ktoś nadjechał i nam pomógł. Później poszło już gładko. Na ósemkę, siódemkę i piątkę jedziemy jak po sznurku. Na piątce decydujemy się na lekki hazard i zamiast wracać po własnych śladach chcemy przekroczyć strumień. Hazard się opłacił, bo wody w strumieniu nie było, za to trzeba się było przedrzeć przez krzaczory na górce. Za górką znajdujemy ścieżkę, która wyprowadza nas prosto na Trakt Pobiedziski, a stamtąd już bez problemu na trójkę. Po drodze spotykamy jeszcze dwóch sympatycznych bikerów, z którymi, jak się później okazuje będziemy się mijać już do końca wyścigu.
No więc trójka, czyli druga ambona zdobyta i jedziemy na trzecią ambonę, czyli dziewiątkę. Po drodze krótki postój w sklepie w Kociałkowej Górce i rozmowa z jednym z mieszkańców, który akurat siedzi z kolegą i pije piwo. Pan opowiada nam historię o tym jak jakieś trzydzieści lat temu rozbił się samolot w okolicy i skosił pół lasu. Takie rozmowy to jeden z uroków rajdów i nawet jeśli z czasem jest krucho, to trudno z tego zrezygnować. No ale w końcu odpalamy rowerki i jedziemy na dziewiątkę. Na mapie mamy zaznaczoną ścieżkę, która niby ma prowadzić skrajem lasu, w terenie okazuje się jednak, że jej nie ma, więc znów w pocie cioła przedzieramy się przez krzaki, trochę błądzimy, ale w końcu znajdujemy ścieżkę. Mocno zarośniętą, ale jednak ścieżkę, więc jedziemy. Pokrzywy i ostrężyny chlastają nas po łydkach a krzaczory po kaskach (dobrze, że je mamy), ale wyjeżdżamy prosto na punkt, więc warto było. Podbijamy karty i ruszamy na szóstkę, w pewnym momencie jednak
Sigma zalicza dość przykrą glebę, przy okazji której wykrzywia się oczko łańcucha, a my cholera nie mamy spinki i nie radzimy sobie z naprawą. Dojeżdżamy do Promna i tam decydujemy się na rozstanie. Sigma sama wraca jakoś na metę, a my już we trójkę jedziemy dalej, na szóstkę. Myśleliśmy, że będzie letko, bo wreszcie wyjechaliśmy z terenu i mamy kawałek szosy, ale złośliwość losu nie zna granic i cały czas musimy dymać pod wiatr. Mimo wszystko szybko łapiemy punkt i jedziemy na dwójkę, w Biskupicach znów wpadamy do sklepu, a to kolejne minuty... i tak te nasze postoje ziarnko do ziarnka skumulowały się i zabrały nam mnóstwo czasu, więc decydujemy, że odpuszczamy dwa skrajne punkty – 21 i 17. Jesteśmy źli, to jasne, bo liczyliśmy na pełen pakiet, ale to jedyne rozsądne wyjście. Trudno. Jedziemy na szesnastkę i odjeżdżamy stamtąd równie szybko jak przyjechaliśmy bo w powietrzu unosi się nieprzyjemny odorek, a może wręcz siarkowodorek. Kto go tam wie. Jakby nie było szybka fotka i w nogi, a potem na dwudziestkę, gdzie znów mamy problem, bo źle zmierzyliśmy odległość i skręcamy o jedną przecinkę za wcześnie, więc znowu chaszcze i fobia kleszcza ale w końcu trafiamy na groblę i…… o ludzie! Jak tam pięknie!! Wcale nie chce się odjeżdżać, tym bardziej, że pomału zaczynamy czuć zmęczenie. Upał i kilometry wykręcone w terenie dają się już letko odczuć. Mnie zaczyna boleć kark i nadgarstki – cholera, nie wiem, czy nie powinnam skrócić mostka, ale to problem, którego teraz nie rozwiążę, więc staram się o tym nie myśleć. Kark powinnam posmarować maścią rozgrzewającą, bo ewidentnie mnie zawiało, ale z braku laku łykam po prostu nurofen, który trochę pomaga.
Jedziemy na trzynastkę, później czternastkę, gdzie znowu spotykamy naszych znajomych. Przez chwilę za nimi jedziemy w kierunku dwunastki. Do punktu dojeżdżamy jakąś chwilę po nich i widzimy, że jeden z nich przebił dętkę. Wygląda na to, że nie tylko my mamy dziś problemy techniczne, ale chłopaki dzielnie sobie radzą, więc zostawiamy ich w spokoju i jedziemy na osiemnastkę, a później dwudziestkę dwójkę i jedenastkę. Byłam już zmęczona i terenem i ciągłym nawigowaniem, chociaż gdyby nie wpatrywanie się w mapę i ten zewnętrzny mus, który trzymał mnie na haju, to nie wiem, czy gdzieś w tych okolicach nie zaliczyłabym zgonu, tym bardziej, że i Kamila i Piotrek też już mają dość i przez chwilę wydaje się, że żadne z nas nie pociągnie grupy, ale rajd się przecież jeszcze nie skończył. Musimy zrobić co najmniej jeszcze jeden punkt, chociaż ambicje mamy na dwa, nie wiadomo tylko czy sił i czasu wystarczy. Decydujemy więc, że jedziemy na dziewiętnastkę, bo stamtąd jest prosta droga do Pobiedzisk i albo wrócimy stamtąd we trójkę, albo Kamila pojedzie sama, a ja z Piotrkiem zaliczymy jeszcze dziesiątkę, w zależności od zasobów mocy. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, a po drodze staje się cud i dostaję drugi wiatr. Do dziewiętnastki gnam jakby mi ktoś za to płacił, tam podbijamy karty, wracamy do Wronczyna i na rozstajach decydujemy, że jednak się rozdzielamy. Piotrek wypija jakieś witaminowe coś i grzejemy na dychę. Takiego tempa jakie wtedy złapaliśmy, to jeszcze tego dnia nie mieliśmy. Ostatni raz tak gnaliśmy na metę na Waypointrace, kiedy baliśmy się, że zostaniemy zdyskwalifikowani. Tutaj też takie myśli przechodziły nam przez głowę i choć jak się później okazało zupełnie niepotrzebnie, to adrenalina nieźle nas rozruszała. Na pełnym gazie wpadamy więc do Rezerwatu Dębiniec, wjeżdżamy na jakąś ścieżynę i ... spotykamy naszych znajomych bikerów. Siadamy im na kole i tak się wieziemy aż do granicy lasu. Tam wypadamy na skrzyżowanie i nagle zonk – dokąd mamy jechać. Ja optuję, że w lewo, reszta, że w prawo, albo prosto. Nie jesteśmy pewni, ale jesteśmy zestresowani i głośno się licytujemy. Tą tyradę słyszą turyści, którzy wracają z nad jeziora i zainteresowani pytają czego szukamy. Jestem przekonana, że po próżnicy strzępię sobie język, ale chcę być kulturalna, więc mówię, że szukamy czegoś, co opisane jest jako duży głaz i przygotowuję się na zdziwienie i wzruszenie ramionami... które nie następuje. Jeden z turystów wyciąga rękę i mówi, że kamień jest tu, za samochodem…! Jak już zebrałam szczękę z ziemi odwracam się, patrzę i rzeczywiście. Jest! Jest! A mało brakowało. Takiej ulgi dawno już nie czułam. Zupełnie jakby głaz spadł mi z serca :)
Turyści są ze Świnoujścia, prosili, żebyśmy o nich nie zapomnieli. Nie zapomnimy. Pamiętamy i dziękujemy :)
A potem już na spokojnie wracamy na metę, spotykamy się z naszymi dziewczynami, idziemy na schaboszczaka (palce lizać), pijemy piwo i takie tam.
Harcerze świetnie zorganizowali rajd, chociaż mogliby trochę ograniczyć ilość pokrzyw, które chyba specjalnie zasadzili na checkpointach :) Mapa też była bardzo dobrze opracowana. Jedyne zastrzeżenia jakie mam to, że brakowało osobnej klasyfikacji dla dziewczyn. Gdyby była to może nawet dostałabym coś, a tak to musi mi wystarczyć satysfakcja :)
pierwsza z trzech ambon
© sliwka
o Wielkopolsko, o Wielkopolsko
© sliwka
pogoda była idealna
© sliwka
diabeł w szczególe
© sliwka
paśnik dla zwierząt i wodopój dla rowerzystów
© sliwka
widok na grobli powalił mnie na kolana
© sliwka
niech cię wzrok nie zmyli, to IR, nie IC
© sliwka