Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:1026.37 km (w terenie 96.00 km; 9.35%)
Czas w ruchu:54:23
Średnia prędkość:18.87 km/h
Suma podjazdów:970 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:38.01 km i 2h 00m
Więcej statystyk

Jeśli pierwszy dzień tej wycieczki uznać za hardcora, to nie wiem jak nazwać dzień drugi

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komentarze(8)
Kategoria duch
Pobudka tylko nieco później niż wczoraj, wstajemy ledwie przytomne i wyruszamy z samego rańca. Jedziemy do Bodzentyna, nie jest to co prawda Ogrodzieniec, ale w końcu wypadałoby jakieś ruiny zaliczyć. Przed samym miasteczkiem niebo ciemnieje i zaczyna grzmieć, wjeżdżamy więc na rynek i szukamy jakiejś knajpy. Jedynym otwartym miejscem jest bar o nazwie jeśli mnie pamięć nie myli „BAR”. Gdybym była właścicielką to nazwałabym to miejsce Knajpą Morderców, bo chociaż odstraszałaby tursytów, to jednak zacnie oddałaby jego charakter. No ale podobno kobiety łagodzą obyczaje, więc wchodzimy i łagodzimy. Pijemy herbatę, wcinamy jagodzianki (przepyszne jagodzianki z piekarni na rynku, które będą mi się teraz pewnie śnić przy pełni księżyca) i czekamy aż się rozpogodzi, co zresztą nie trwa długo, bo burza przechodzi bokiem. Potem zwiedzamy ruiny i ruszamy dalej do Sieradowickiego Parku Krajobrazowego, których chcemy przeciąć i wyskoczyć na Wąchock.

Jak tylko zjeżdżamy z głównej trasy to natychmiast się gubimy, a ja wyklinam mapę, która wcale nie pokrywa się z rzeczywistością. No chociażby te szlaki – na mapie są i czerwone i czarne i zielone, a tu – nic. A jeśli jakiś szlak się pojawia, to w zupełnie innym kolorze, na przykład żółtym. Więc kiedy zaliczamy jeden piękny, acz zupełnie niepotrzebny podjazd, to chowam mapę i od tej pory jedziemy metodą biblijną, czyli „kto pyta nie błądzi”. I rzeczywiście tak jest, a w dodatku spotykamy kilka fajnych osób, z czego najfajniejsi są panowie jeszcze zawiani po wczorajszym weselu, dlatego nie do końca ufam w ich wskazówki i przed skrętem do lasu zahaczamy jeszcze o leśniczówkę. Ale leśniczy rozwiewa już wszelkie wątpliwości, mamy jechać prosto i na krzyżówce w prawo, za brukiem. Bruk?! Ha! Znaczy się cywilizacja, fajnie, fajnie.

Jak myśmy na ten bruk wjechały…! Jak myśmy wjechały… o ludzie! Ten bruk, to się takie kocie łby okazały, taka kuźwa droga przez mękę, wyglądało to jak droga dla czołgów z drugiej wojny światowej, zresztą może i faktycznie tak było. Ten fragment w Kampinosie w okolicy Palmir to się kurna do kostek tej drodze nie umywa. A myśmy tak osiem kilosów jechać musiały!

Jak dojechałyśmy do Wąchocka, to mało tego asfaltu tam nie ucałowałam.

Może za dwa, trzy tygodnie znów tam pojadę. Może okolicznych, kamienistych szczytów nie będę już zaliczyć, drogi dla czołgów też może odpuszczę, ale górki są, słońce jest i pięknie też jest.

jaka to melodia? © sliwka


tak śliwka zamek zdobywała © sliwka


a tak Duch olewał system © sliwka


droga dla czołgów © sliwka

Prawie w Krakowie

Sobota, 9 lipca 2011 · Komentarze(6)
Kategoria duch
Pociąg do Krakowa odjeżdżał z W-wy Wschodniej o siódmej, no ale z Krakowa czekała na nas co najmniej setka kilometrów, więc trzeba było zagryźć zęby i wstać.
Na dworzec dojechałyśmy ze sporym zapasem czasu, ale tylko dwie kasy były otwarte, a do każdej z nich taaaaka kolejka, na którą wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, że i tak nie zdążymy kupić biletów, trzeba więc będzie u konduktora. Poszłyśmy więc sobie na perony dość raźno i okazało się, że na jednym z nich stoi już jakiś pociąg do Krakowa i właśnie ma odjeżdżać, trochę nas to zdziwiło, bo było przed siódmą, ale nie tyle, żeby powstrzymać nas od wskoczenia do tego pociągu. I kiedy tak sobie układałyśmy rowery szczęśliwe, że nam się sztuczka udała to pociąg ruszył. Ruszył sobie radośnie w zupełnie, ale to zupełnie innym kierunku. No to już było niepokojące. Zajrzałam do przedziału i pytam, czy do Krakowa. Do Krakowa. Ufff... No to skoro jednak dobrze jedziemy, to pora się odprężyć i zdrzemnąć. Koło dziewiątej w końcu trochę łapiemy kontakt z rzeczywistością i dowiadujemy się, że pociąg będzie na miejscu o 13.25. Aha. Teraz już wiem jak wygląda zaginanie czasoprzestrzeni. Pociąg, który startuje z Wawy o siódmej jest w KRK koło dziesiątej, a ten był wcześniej, ale jest trzy godziny później i jest dwa razy droższy. Choć ta ostatnia kwestia jest akurat logiczna, w końcu za dodatkowy czas spędzony w PKP trzeba przecież zapłacić. Konduktor, który mi wyjaśnia te wszystkie zawiłości bardzo się zresztą przy tym uśmiecha, czemu w zasadzie też się nie dziwię, bo na jego miejscu też bym się śmiała.

No więc wysiadamy w Kielcach, kupujemy mapę i obieramy kierunek na wschód w stronę Opatowa. A plan jest taki, że go nie ma i jedziemy, aż się zmęczymy, albo aż zmrok nas zastanie, a wtedy coś znajdziemy. Obie co prawda pamiętamy jak się to skończyło ostatnim razem, ale nie robimy z tego afery. Dzień jest piękny, słońce gorące, a piwo chłodzi się gdzieś tam i już na nas czeka.

Najpierw kierujemy się na Świętą Katarzynę i tam wpadamy na kolejny świetny pomysł tego dnia, mianowicie, żeby skrócić sobie trasę pieszym szlakiem przez Łysicę. Był ktoś na Łysicy? No bo ja nie. Więc kiedy strażniczka, która sprzedawała nam bilety ostrzega, że na górkę nie wjedziemy to dla świętego spokoju przytakuję, a w duszy myślę sobie, że laska po prostu nie wie co znaczy prawdziwa motywacja. Chowamy bilety, wskakujemy na rowery i podjeżdżamy do źródełka. To jest może maks dwieście metrów. Przez pozostałe dwa kilometry rowerki są wpychane, wciągane i targane na naszych plecach po kamulcach wielkości upasionego jamnika. Bieszczady mogą się schować.

Łysicę zdobywamy budząc ogólne zdziwienie i zainteresowanie. Powiedziałabym nawet, że zamiast góry, to my na chwilę stajemy się główną atrakcją turystyczną. Ale ja to lubię tak się spocić jak świnia i w zasadzie to fajnie jest. Zjazd jest już w zasadzie możliwy, byłoby co prawda lepiej gdyby nie te drzewa co i raz tarasujące szlak, ale i tak w dół przynajmniej choć trochę da się jechać rowerem. Z lasu wyjeżdżamy za przełęczą Mikołaja i jedziemy do Nowej Słupi szukać noclegu i piwa.

Generalnie trasę polecam, ale tylko dla całkowicie, kompletnie nieobliczalnych wariatów szukających sposobu, żeby sobie życie utrudnić. Aczkolwiek ja bawiłam się rewelacyjnie :)

na Łysicę po kamulcach © sliwka


sukces! © sliwka


zjazd był urozmaicony © sliwka


na dole czekał Mikołaj © sliwka

mżawka. lubię to

Piątek, 1 lipca 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Doszłam niedawno do wniosku, że jak pada, to po prostu nie da się nie zmoknąć. Choćby skały skakały. Bez względu na to ile tysięcy odporności ma membrana kurtki, spodni czy czego tam jeszcze, czy na butach są ochraniacze, czy ich nie ma, czy rękawiczki wodoodporne i czapka pod kask. Po prostu nie da się nie zmoknąć jak pada. Wszystko i zawsze przemaka. Chyba, że jest to foliowa peleryna z Decathlonu. Ja nawet taką mam, ale ponieważ wyglądam w niej jakbym dupsko z porą śniadaniową pomyliła (bardzo podoba mi się to określenie i będę go teraz używać) to nie zakładam.
Zakładam za to, że w deszczu nie da się nie zmoknąć. Więc go polubiłam. Gorzej jak taką deszczem i błotem zroszoną maskę samochodu trzeba łokciem obetrzeć, albo inien, acz podobien pojazd kałużę rozbryzga - co mi się i jedno i drugie dziś zdarzyło. Najpierw pani ślepowron próbowała udowodnić, że to czego nie widać nie istnieje, a później no wiadomo - ruch uliczny podeszczowy.

A w ogóle to każą mi w pracy pracować i nie mam czasu :(