Wpisy archiwalne w kategorii

duch

Dystans całkowity:8366.20 km (w terenie 522.00 km; 6.24%)
Czas w ruchu:396:57
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:32.00 km/h
Suma podjazdów:13070 m
Liczba aktywności:186
Średnio na aktywność:44.98 km i 2h 23m
Więcej statystyk

praca

Poniedziałek, 18 lipca 2011 · Komentarze(4)
Kategoria duch, praca
A kiedy wychodziłam z pracy, to akurat przyszła chmura i zaczęło padać. Jakby się te wszystkie wpisy, że lubię mżawkę komuś w oczy rzuciły i postanowił nieco mnie uszczęśliwić. Wiem, że specjalnie dla mnie była ona, ta chmura, bo jak dojeżdżałam do chaty, to akurat wychodziło słońce. Więc dziś bez rundy dodatkowej, bo musiałabym kończyć na sucho. A na sucho widać nie wypada.
Za to przyjemnie się ochłodziło i wieczorem biegało mi się jak marzenie.

powrót

Niedziela, 17 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria praca, duch
Powrót, pociąg, dworce i takie tam.
Wieczorem jak się uda to wrzucę kilka zdjęć z WSS

Wielkopolska Szybka Setka 2011

Sobota, 16 lipca 2011 · Komentarze(7)
Kategoria duch, ściganie
Czyli – gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła lipiec, stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał las (czyli Puszcza Zielonka). A harcerz taki twardziel, że checkpointy w pokrzywy schował. Po pas, po pas, po pas... :)

Setka była, Wielkopolska była, Szybko też było – więc generalnie wszystko się zgadza. Dodatkowo zaś w ramach bonusu było spotkanie z Alistar, która (za co ją podziwiam) przypędziła na dworzec główny w Poznaniu na godzinę 20.45 tylko po to, żeby wypić z nami szybką (nomen omen) herbatę między jednym pociągiem a drugim. Oprócz pysznych jabłek i jeszcze lepszych pomidorków dostaliśmy od niej wielką dawkę pozytywnej energii. Co za kobieta!! Dzięki Alistar za spotkanie! Może następnym razem spotkamy się w Wawie? :)

A teraz do startu, start.
Początek jak zwykle mieliśmy trudny, bo do tradycyjnych problemów ze znalezieniem się dołączyły awarie sprzętu. Kiedy przeczesywaliśmy zarośla w poszukiwaniu pierwszego punktu rozwalił mi się mapnik (francuskie dziadostwo za jakieś szalone pieniądze), a po drodze do punktu czwartego nie widzieć czemu tylne klocki znów zaczęły ocierać o tarczę i musiałam je rozepchnąć. Na szczęście to pomogło i rajd jakoś przejechałam, ale wizyta w serwisie jest nieunikniona – bo dzieje się coś o czym nie mam zielonego pojęcia. Czwórka zresztą w ogóle była jakaś pechowa i zupełnie nam nie poszła. Zupełnie nie mogliśmy znaleźć lampionu, który jak się później okazało był ukryty w zaroślach i obok którego ze trzy razy przechodziliśmy. Szczęśliwie kiedy już zaczynaliśmy tracić nadzieję, ktoś nadjechał i nam pomógł. Później poszło już gładko. Na ósemkę, siódemkę i piątkę jedziemy jak po sznurku. Na piątce decydujemy się na lekki hazard i zamiast wracać po własnych śladach chcemy przekroczyć strumień. Hazard się opłacił, bo wody w strumieniu nie było, za to trzeba się było przedrzeć przez krzaczory na górce. Za górką znajdujemy ścieżkę, która wyprowadza nas prosto na Trakt Pobiedziski, a stamtąd już bez problemu na trójkę. Po drodze spotykamy jeszcze dwóch sympatycznych bikerów, z którymi, jak się później okazuje będziemy się mijać już do końca wyścigu.
No więc trójka, czyli druga ambona zdobyta i jedziemy na trzecią ambonę, czyli dziewiątkę. Po drodze krótki postój w sklepie w Kociałkowej Górce i rozmowa z jednym z mieszkańców, który akurat siedzi z kolegą i pije piwo. Pan opowiada nam historię o tym jak jakieś trzydzieści lat temu rozbił się samolot w okolicy i skosił pół lasu. Takie rozmowy to jeden z uroków rajdów i nawet jeśli z czasem jest krucho, to trudno z tego zrezygnować. No ale w końcu odpalamy rowerki i jedziemy na dziewiątkę. Na mapie mamy zaznaczoną ścieżkę, która niby ma prowadzić skrajem lasu, w terenie okazuje się jednak, że jej nie ma, więc znów w pocie cioła przedzieramy się przez krzaki, trochę błądzimy, ale w końcu znajdujemy ścieżkę. Mocno zarośniętą, ale jednak ścieżkę, więc jedziemy. Pokrzywy i ostrężyny chlastają nas po łydkach a krzaczory po kaskach (dobrze, że je mamy), ale wyjeżdżamy prosto na punkt, więc warto było. Podbijamy karty i ruszamy na szóstkę, w pewnym momencie jednak Sigma zalicza dość przykrą glebę, przy okazji której wykrzywia się oczko łańcucha, a my cholera nie mamy spinki i nie radzimy sobie z naprawą. Dojeżdżamy do Promna i tam decydujemy się na rozstanie. Sigma sama wraca jakoś na metę, a my już we trójkę jedziemy dalej, na szóstkę. Myśleliśmy, że będzie letko, bo wreszcie wyjechaliśmy z terenu i mamy kawałek szosy, ale złośliwość losu nie zna granic i cały czas musimy dymać pod wiatr. Mimo wszystko szybko łapiemy punkt i jedziemy na dwójkę, w Biskupicach znów wpadamy do sklepu, a to kolejne minuty... i tak te nasze postoje ziarnko do ziarnka skumulowały się i zabrały nam mnóstwo czasu, więc decydujemy, że odpuszczamy dwa skrajne punkty – 21 i 17. Jesteśmy źli, to jasne, bo liczyliśmy na pełen pakiet, ale to jedyne rozsądne wyjście. Trudno. Jedziemy na szesnastkę i odjeżdżamy stamtąd równie szybko jak przyjechaliśmy bo w powietrzu unosi się nieprzyjemny odorek, a może wręcz siarkowodorek. Kto go tam wie. Jakby nie było szybka fotka i w nogi, a potem na dwudziestkę, gdzie znów mamy problem, bo źle zmierzyliśmy odległość i skręcamy o jedną przecinkę za wcześnie, więc znowu chaszcze i fobia kleszcza ale w końcu trafiamy na groblę i…… o ludzie! Jak tam pięknie!! Wcale nie chce się odjeżdżać, tym bardziej, że pomału zaczynamy czuć zmęczenie. Upał i kilometry wykręcone w terenie dają się już letko odczuć. Mnie zaczyna boleć kark i nadgarstki – cholera, nie wiem, czy nie powinnam skrócić mostka, ale to problem, którego teraz nie rozwiążę, więc staram się o tym nie myśleć. Kark powinnam posmarować maścią rozgrzewającą, bo ewidentnie mnie zawiało, ale z braku laku łykam po prostu nurofen, który trochę pomaga.
Jedziemy na trzynastkę, później czternastkę, gdzie znowu spotykamy naszych znajomych. Przez chwilę za nimi jedziemy w kierunku dwunastki. Do punktu dojeżdżamy jakąś chwilę po nich i widzimy, że jeden z nich przebił dętkę. Wygląda na to, że nie tylko my mamy dziś problemy techniczne, ale chłopaki dzielnie sobie radzą, więc zostawiamy ich w spokoju i jedziemy na osiemnastkę, a później dwudziestkę dwójkę i jedenastkę. Byłam już zmęczona i terenem i ciągłym nawigowaniem, chociaż gdyby nie wpatrywanie się w mapę i ten zewnętrzny mus, który trzymał mnie na haju, to nie wiem, czy gdzieś w tych okolicach nie zaliczyłabym zgonu, tym bardziej, że i Kamila i Piotrek też już mają dość i przez chwilę wydaje się, że żadne z nas nie pociągnie grupy, ale rajd się przecież jeszcze nie skończył. Musimy zrobić co najmniej jeszcze jeden punkt, chociaż ambicje mamy na dwa, nie wiadomo tylko czy sił i czasu wystarczy. Decydujemy więc, że jedziemy na dziewiętnastkę, bo stamtąd jest prosta droga do Pobiedzisk i albo wrócimy stamtąd we trójkę, albo Kamila pojedzie sama, a ja z Piotrkiem zaliczymy jeszcze dziesiątkę, w zależności od zasobów mocy. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, a po drodze staje się cud i dostaję drugi wiatr. Do dziewiętnastki gnam jakby mi ktoś za to płacił, tam podbijamy karty, wracamy do Wronczyna i na rozstajach decydujemy, że jednak się rozdzielamy. Piotrek wypija jakieś witaminowe coś i grzejemy na dychę. Takiego tempa jakie wtedy złapaliśmy, to jeszcze tego dnia nie mieliśmy. Ostatni raz tak gnaliśmy na metę na Waypointrace, kiedy baliśmy się, że zostaniemy zdyskwalifikowani. Tutaj też takie myśli przechodziły nam przez głowę i choć jak się później okazało zupełnie niepotrzebnie, to adrenalina nieźle nas rozruszała. Na pełnym gazie wpadamy więc do Rezerwatu Dębiniec, wjeżdżamy na jakąś ścieżynę i ... spotykamy naszych znajomych bikerów. Siadamy im na kole i tak się wieziemy aż do granicy lasu. Tam wypadamy na skrzyżowanie i nagle zonk – dokąd mamy jechać. Ja optuję, że w lewo, reszta, że w prawo, albo prosto. Nie jesteśmy pewni, ale jesteśmy zestresowani i głośno się licytujemy. Tą tyradę słyszą turyści, którzy wracają z nad jeziora i zainteresowani pytają czego szukamy. Jestem przekonana, że po próżnicy strzępię sobie język, ale chcę być kulturalna, więc mówię, że szukamy czegoś, co opisane jest jako duży głaz i przygotowuję się na zdziwienie i wzruszenie ramionami... które nie następuje. Jeden z turystów wyciąga rękę i mówi, że kamień jest tu, za samochodem…! Jak już zebrałam szczękę z ziemi odwracam się, patrzę i rzeczywiście. Jest! Jest! A mało brakowało. Takiej ulgi dawno już nie czułam. Zupełnie jakby głaz spadł mi z serca :)
Turyści są ze Świnoujścia, prosili, żebyśmy o nich nie zapomnieli. Nie zapomnimy. Pamiętamy i dziękujemy :)

A potem już na spokojnie wracamy na metę, spotykamy się z naszymi dziewczynami, idziemy na schaboszczaka (palce lizać), pijemy piwo i takie tam.

Harcerze świetnie zorganizowali rajd, chociaż mogliby trochę ograniczyć ilość pokrzyw, które chyba specjalnie zasadzili na checkpointach :) Mapa też była bardzo dobrze opracowana. Jedyne zastrzeżenia jakie mam to, że brakowało osobnej klasyfikacji dla dziewczyn. Gdyby była to może nawet dostałabym coś, a tak to musi mi wystarczyć satysfakcja :)

pierwsza z trzech ambon © sliwka


o Wielkopolsko, o Wielkopolsko © sliwka


pogoda była idealna © sliwka


diabeł w szczególe © sliwka


paśnik dla zwierząt i wodopój dla rowerzystów © sliwka


widok na grobli powalił mnie na kolana © sliwka


niech cię wzrok nie zmyli, to IR, nie IC © sliwka

praca

Piątek, 15 lipca 2011 · Komentarze(3)
Kategoria duch, praca
Dziś na razie tylko tyle, ale za to z cięższym niż zwykle plecakiem, bo po pracy lecę do pociągu. Aczkolwiek po Spalskich doświadczeniach zanabyłam brand new plecaczek Vaude i podoba mi się jak jasna cholera. 30 do 35 l pojemności i świetna siateczka na plecach. I podoba mi się jego wielozadaniowość, bo podobno ma być idealny jak nazwa wskazuje na bike i na hike. No jak wciągałam rowerek na Łysicę, co uważam za kwintesencję bike & hike, to źle nie było :)

praca, deszcz i żółte okulary

Czwartek, 14 lipca 2011 · Komentarze(7)
Kategoria duch, praca
Mam dziś szczęście do deszczu. Zlało mnie i rano i wieczorem, ale to nic, bo ciepło jest i mam żółte okulary. A niebo w takich okularach wygląda jakby się już rozpogadzało. Niesamowite wrażenie zwłaszcza o zachodzie słońca. I tak sobie wracałam wracałam aż mi się od tych szkieł zdawało, że zaraz tęczę zobaczę. I wiecie co... zobaczyłam :))

praca plus

Środa, 13 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria duch, koza
normalna trasa plus bonus po włościach okolicznych sąsiadujących z zamkiem :)

praca

Poniedziałek, 11 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria duch, praca
Nie mam ostatnio czasu jak widać. Ale dziś jak również widać nadgoniłam z wpisami. Aczkolwiek ten tydzień również zapowiada się pracowicie, tym bardziej, że w piątek wyjazd do Poznania.

Jeśli pierwszy dzień tej wycieczki uznać za hardcora, to nie wiem jak nazwać dzień drugi

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komentarze(8)
Kategoria duch
Pobudka tylko nieco później niż wczoraj, wstajemy ledwie przytomne i wyruszamy z samego rańca. Jedziemy do Bodzentyna, nie jest to co prawda Ogrodzieniec, ale w końcu wypadałoby jakieś ruiny zaliczyć. Przed samym miasteczkiem niebo ciemnieje i zaczyna grzmieć, wjeżdżamy więc na rynek i szukamy jakiejś knajpy. Jedynym otwartym miejscem jest bar o nazwie jeśli mnie pamięć nie myli „BAR”. Gdybym była właścicielką to nazwałabym to miejsce Knajpą Morderców, bo chociaż odstraszałaby tursytów, to jednak zacnie oddałaby jego charakter. No ale podobno kobiety łagodzą obyczaje, więc wchodzimy i łagodzimy. Pijemy herbatę, wcinamy jagodzianki (przepyszne jagodzianki z piekarni na rynku, które będą mi się teraz pewnie śnić przy pełni księżyca) i czekamy aż się rozpogodzi, co zresztą nie trwa długo, bo burza przechodzi bokiem. Potem zwiedzamy ruiny i ruszamy dalej do Sieradowickiego Parku Krajobrazowego, których chcemy przeciąć i wyskoczyć na Wąchock.

Jak tylko zjeżdżamy z głównej trasy to natychmiast się gubimy, a ja wyklinam mapę, która wcale nie pokrywa się z rzeczywistością. No chociażby te szlaki – na mapie są i czerwone i czarne i zielone, a tu – nic. A jeśli jakiś szlak się pojawia, to w zupełnie innym kolorze, na przykład żółtym. Więc kiedy zaliczamy jeden piękny, acz zupełnie niepotrzebny podjazd, to chowam mapę i od tej pory jedziemy metodą biblijną, czyli „kto pyta nie błądzi”. I rzeczywiście tak jest, a w dodatku spotykamy kilka fajnych osób, z czego najfajniejsi są panowie jeszcze zawiani po wczorajszym weselu, dlatego nie do końca ufam w ich wskazówki i przed skrętem do lasu zahaczamy jeszcze o leśniczówkę. Ale leśniczy rozwiewa już wszelkie wątpliwości, mamy jechać prosto i na krzyżówce w prawo, za brukiem. Bruk?! Ha! Znaczy się cywilizacja, fajnie, fajnie.

Jak myśmy na ten bruk wjechały…! Jak myśmy wjechały… o ludzie! Ten bruk, to się takie kocie łby okazały, taka kuźwa droga przez mękę, wyglądało to jak droga dla czołgów z drugiej wojny światowej, zresztą może i faktycznie tak było. Ten fragment w Kampinosie w okolicy Palmir to się kurna do kostek tej drodze nie umywa. A myśmy tak osiem kilosów jechać musiały!

Jak dojechałyśmy do Wąchocka, to mało tego asfaltu tam nie ucałowałam.

Może za dwa, trzy tygodnie znów tam pojadę. Może okolicznych, kamienistych szczytów nie będę już zaliczyć, drogi dla czołgów też może odpuszczę, ale górki są, słońce jest i pięknie też jest.

jaka to melodia? © sliwka


tak śliwka zamek zdobywała © sliwka


a tak Duch olewał system © sliwka


droga dla czołgów © sliwka

Prawie w Krakowie

Sobota, 9 lipca 2011 · Komentarze(6)
Kategoria duch
Pociąg do Krakowa odjeżdżał z W-wy Wschodniej o siódmej, no ale z Krakowa czekała na nas co najmniej setka kilometrów, więc trzeba było zagryźć zęby i wstać.
Na dworzec dojechałyśmy ze sporym zapasem czasu, ale tylko dwie kasy były otwarte, a do każdej z nich taaaaka kolejka, na którą wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, że i tak nie zdążymy kupić biletów, trzeba więc będzie u konduktora. Poszłyśmy więc sobie na perony dość raźno i okazało się, że na jednym z nich stoi już jakiś pociąg do Krakowa i właśnie ma odjeżdżać, trochę nas to zdziwiło, bo było przed siódmą, ale nie tyle, żeby powstrzymać nas od wskoczenia do tego pociągu. I kiedy tak sobie układałyśmy rowery szczęśliwe, że nam się sztuczka udała to pociąg ruszył. Ruszył sobie radośnie w zupełnie, ale to zupełnie innym kierunku. No to już było niepokojące. Zajrzałam do przedziału i pytam, czy do Krakowa. Do Krakowa. Ufff... No to skoro jednak dobrze jedziemy, to pora się odprężyć i zdrzemnąć. Koło dziewiątej w końcu trochę łapiemy kontakt z rzeczywistością i dowiadujemy się, że pociąg będzie na miejscu o 13.25. Aha. Teraz już wiem jak wygląda zaginanie czasoprzestrzeni. Pociąg, który startuje z Wawy o siódmej jest w KRK koło dziesiątej, a ten był wcześniej, ale jest trzy godziny później i jest dwa razy droższy. Choć ta ostatnia kwestia jest akurat logiczna, w końcu za dodatkowy czas spędzony w PKP trzeba przecież zapłacić. Konduktor, który mi wyjaśnia te wszystkie zawiłości bardzo się zresztą przy tym uśmiecha, czemu w zasadzie też się nie dziwię, bo na jego miejscu też bym się śmiała.

No więc wysiadamy w Kielcach, kupujemy mapę i obieramy kierunek na wschód w stronę Opatowa. A plan jest taki, że go nie ma i jedziemy, aż się zmęczymy, albo aż zmrok nas zastanie, a wtedy coś znajdziemy. Obie co prawda pamiętamy jak się to skończyło ostatnim razem, ale nie robimy z tego afery. Dzień jest piękny, słońce gorące, a piwo chłodzi się gdzieś tam i już na nas czeka.

Najpierw kierujemy się na Świętą Katarzynę i tam wpadamy na kolejny świetny pomysł tego dnia, mianowicie, żeby skrócić sobie trasę pieszym szlakiem przez Łysicę. Był ktoś na Łysicy? No bo ja nie. Więc kiedy strażniczka, która sprzedawała nam bilety ostrzega, że na górkę nie wjedziemy to dla świętego spokoju przytakuję, a w duszy myślę sobie, że laska po prostu nie wie co znaczy prawdziwa motywacja. Chowamy bilety, wskakujemy na rowery i podjeżdżamy do źródełka. To jest może maks dwieście metrów. Przez pozostałe dwa kilometry rowerki są wpychane, wciągane i targane na naszych plecach po kamulcach wielkości upasionego jamnika. Bieszczady mogą się schować.

Łysicę zdobywamy budząc ogólne zdziwienie i zainteresowanie. Powiedziałabym nawet, że zamiast góry, to my na chwilę stajemy się główną atrakcją turystyczną. Ale ja to lubię tak się spocić jak świnia i w zasadzie to fajnie jest. Zjazd jest już w zasadzie możliwy, byłoby co prawda lepiej gdyby nie te drzewa co i raz tarasujące szlak, ale i tak w dół przynajmniej choć trochę da się jechać rowerem. Z lasu wyjeżdżamy za przełęczą Mikołaja i jedziemy do Nowej Słupi szukać noclegu i piwa.

Generalnie trasę polecam, ale tylko dla całkowicie, kompletnie nieobliczalnych wariatów szukających sposobu, żeby sobie życie utrudnić. Aczkolwiek ja bawiłam się rewelacyjnie :)

na Łysicę po kamulcach © sliwka


sukces! © sliwka


zjazd był urozmaicony © sliwka


na dole czekał Mikołaj © sliwka