Wpisy archiwalne w kategorii

duch

Dystans całkowity:8366.20 km (w terenie 522.00 km; 6.24%)
Czas w ruchu:396:57
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:32.00 km/h
Suma podjazdów:13070 m
Liczba aktywności:186
Średnio na aktywność:44.98 km i 2h 23m
Więcej statystyk

no i skończyło się rumakowanie

Niedziela, 8 maja 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch
Dziś tylko z dworca na kwaterę.
Jestem wykończona, toteż wrzucę tylko kaemy z urlopu. Zdjęcia, opisy i cała reszta zdecydowanie później.

Park Narodowy Lovćen – Mauzoleum Petera II – Kotor – Perast

Poniedziałek, 2 maja 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Bałkany, duch
Dzień dobroci dla cyklistów - rano wyszło słońce i od razu inaczej. Nawet wilgotne gacie leżą lepiej na tyłku :)
Plan podstawowy obejmował tylko zjazd do Kotoru i przejazd do Perast, ale Prezes nie byłby Prezesem gdyby nie miał ukrytego w zanadrzu odcinka specjalnego. Odcinek specjalny prowadził do Mauzoleum Petara II na szczycie Jezerski vrh - 1657 m, podjazd na jakieś 400 m, ale nie wiedzieć czemu, chętnych jakoś nie było, oprócz Leszka, który jak podejrzewam jest prawdziwym cyborgiem i w żyłach ma kwas siarkowy zamiast krwi. No i oczywiście mnie. A bo jakaś taka byłam niewyjeżdżona przez ten deszcz. Czułam się co prawda jak stary muł, co to się przypadkiem na Służewiec zaplątał, ale już trudno. Jak się rzekło A to teraz trzeba pedałować. Chłopaki pokazali mi drogę i …… spotkaliśmy się przy pierwszych śniegach :)
Jeśli chodzi o samo mauzoleum, to szału nie ma, ale wrażenie robią długie schody, na które po tym całym podjeździe trzeba kurna blaszka jeszcze wejść, złota kopuła i pomnik, który wg wikipedii waży 28 ton i gdybym waypoinciła, to z pewnością postawiłabym tam wp. Ale to wszystko i tak tylko pikuś w porównaniu z widokiem. Bo widok był taki, że mi się prawie bloki od butów odkręciły.
A potem był już tylko zjazd do Kotoru. Bagatela – jakieś 20 kilometrów serpentyn, gdzie nie wiadomo co zaraz zza zakrętu wyskoczy. W dodatku zimno i nudno. No dobra, dobra, widoczek na Zatokę Kotorską był, ale ileż to tak można jechać bez pedałowania. Ciekawa jestem tylko kto gorzej wspomina ten odcinek – ja, co zmarzłam na zjeździe, czy ci, których mijałam jak podjeżdżali (bo tacy byli i to nawet z sakwami)? :))
W Kotorze odrobina zwiedzania i ... najgorsze spaghetti na świecie. Taki fakap, że wolałam już zjeść batona.
Do Perestu pojechaliśmy nabrzeżem, założę się, że w sezonie nie byłoby szans, żeby przecisnąć się tam rowerem, ale my byliśmy w tej luksusowej sytuacji, że chmurzyło się, wiało troszku i tłoku raczej nie było. Widoki za to luksusowe, takie za milion dolców.
Wieczorem natomiast zapiekane kalmary i wino, coby zetrzeć smak kluchów. I tym razem normalnie miszczostwo świata!
To był zajebisty dzień!

przy Mauzoleum Petara II © sliwka


widok wart milion dolców © sliwka


rowerki grzecznie czekają © sliwka


na zjeździe dylemat - gnać, czy robić foty? © sliwka


widok na Zatokę Kotorską © sliwka


i tak przez dzwadzieścia kilosów © sliwka

celem udokumentowania © sliwka


pranie wisiało na co drugim oknie i prawie każdym balkonie :) © sliwka


Kotor to jak sama nazwa wskazuje miasto kotów © sliwka


Zatoka Kotorska w drodze do Perast © sliwka


Perast © sliwka


Zatoka Kotorska, widok z Perastu © sliwka


Virpazar – Rijeka – Centinje

Niedziela, 1 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria Bałkany, duch
Najkrótszy odcinek z całej wyprawy, co nie znaczy, że najłatwiejszy. Bo jak zaczęło padać poprzedniego dnia, tak siąpiło całą noc i o poranku również. Internet mówił, że ma przestać padać. Internet kłamał.
A my mimo wszystko pojechaliśmy. Na początku to się tak z nami pałował on-deszcz, a to mżył, a to nie mżył. Yntelygnentniejsza persona wyczułaby, że gość jest złośliwy, a ja myślałam, że tylko niezdecydowany. No ale zanim dojechaliśmy do Rijeki się zdecydował. Się zdecydował na mokro. Więc tego zjazdu do najprzyjemniejszych zaliczyć nie można - tarcze piszczały, woda zalewała gały, było zimno i każdemu z nas utworzyły się w butach Jeziora Szkoderskie, po jednym w każdym. No ale jaka trasa taki deputat. Więc oczywiście w Rijece pojawił się dylemat – rakija i ciepłe gacie, czy podjazd na Cetinje. Oj kusiła ta rakija, oj mówię Wam, jak ona kusiłaaa. Kusiła, że aż strach. Więc trudno się dziwić tym co ją wybrali. Zresztą trzeba być naprawdę szalonym, żeby jechać w takim deszczu. To byłoby naprawdę głupie. Naprawdę baardzo, bardzo głupie. Ale w końcu nigdy nie uważałam się za rozsądną osobę :) Zresztą nie tylko ja się zdecydowałam, była nas cała grupka. Grupka z głupka :) Aczkolwiek o ile jazda w deszczu jest głupia, to zmienianie mokrych gaci na suche, po to żeby je za chwilę przemoczyć jest jeszcze głupsze. Wiem co mówię :)
No i okazało się, że podjazd na mokro wcale nie należał do najgorszych. Posunęłabym się nawet nieco dalej i powiedziałabym, że miał swoje zalety - po pierwsze nie chciało się pić, a po drugie nie było ani gorąco, ani mimo letko oziębłej atmosfery zimno. Było całkiem wporzo, psychologicznie o pięć punktów lepiej niż na trasie z dnia poprzedniego. Wykończył nas dopiero zjazd na Cetinje. Serio, te kilka minut w dół wystarczyło, żebym poczuła się jak mokry mop. Tym bardziej, że deszcz nie miał już wtedy nic wspólnego z przyjemną mżawką, a raczej z gwałtowną ulewą, a każdy przejazd przez kałużę kończył się wielką falą i nowymi hektolitrami wody w butach, co zresztą i tak nie miało żadnego znaczenie, poza demotywującym, bo woda była tam tak czy siak. Ale gdyby tylko nie było tak zimno i gdyby mi zęby nie dzwoniły tak, że omalże mi plomby nie wypadły, to mogłabym się śmiać temu deszczu prosto w krople. Serio. Bo tak naprawdę to właśnie ta zimnica nas pokonała. Dopadliśmy busa i czem prędzej dorwaliśmy się do bagaży, żeby zarzucić na się coś suchego, coby z rękawa nie ciekło jak będziemy pić rakiję.
W planie był jeszcze podjazd do parku narodowego Lovćen, ale niestety – ulewa aż śpiewa i dalsze pedałowanie poszło na truskawki.
Wieczorem natomiast suszenie skarpet nad kominkiem. Taki się u nas burdel zrobił, że nie było się gdzie ruszyć. Poszliśmy więc do sąsiadów, a oni mieli rakiję, no więc no ….. :))

po wyjeździe z Virpazar © sliwka


tak droga prowadziła © sliwka

Ulcinj - Virpazar

Sobota, 30 kwietnia 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Bałkany, duch
Podjazd na przełęcz miał jakieś 700 m i był tak cholernie długi, że prawie osiwiałam. W połowie byłam już wykończona, ale dziewczyna przede mną jechała, więc ja też, ale muszę przyznać, że ciągnęłam tylko i wyłącznie na ambicji. Powinnam się cieszyć, że nie prowadziłam rowerka, że nie podjeżdżałam busem, ale tak naprawdę czułam się niesamowicie słaba. Potem długi zjazd i myślałam, że to koniec wyrypu na ten dzień, ale niestety był to dopiero początek, bo w górach tak już jest, że każdy zjazd kończy się podjazdem. Toteż koniec końców zajechał mnie ten odcinek, było ciężko, zdawało się, że trasa nigdy się nie skończy, tym bardziej, że mi mimo pięknych widoków jakoś ciężko przychodziła radość z jazdy. Przysłaniało ją sapanie i wymyślanie coraz to nowych, bardziej wyszukanych przekleństw.
To była tak naprawdę pierwsza od dawna konfrontacja z górami, którą chyba ostatecznie wygrałam – przejechałam wszystko, nie zsiadłam z rowerka i nie byłam wcale ostatnia, aczkolwiek wcale nie czułam się jak zdobywca. Raczej jak mocno zużyta ściera do podłogi. Podjazdy wykończały mnie i psychicznie i fizycznie, kompletnie nie mogłam wbić się w swój rytm, czułam się słaba a po głowie tłukły się same czarne myśli, których może nie będę tu przytaczać. Na podjazdach sapałam jak dwudziestoletni trabant, krew z nosa, pot z czoła i łzy z oczu. No prawie :) Do Virpazar dojechałam naprawdę wykończona i w słabym humorze, bo dodatkowo na zjeździe zrobiło się zimno i zaczął siąpić deszcz.

To był naprawdę ciężki dzień, dla mnie najtrudniejszy, choć obiektywnie rzecz biorąc – nie był to ani najdłuższy dystans, ani najgorsze warunki. Później było gorzej, ale dla człowieka z Mazowsza, który ostatni raz góry widział we wrześniu i nie ma kondycji było to wyzwanie – no cóż konfrontacja z własną słabością nigdy nie jest przyjemna.

w połowie podjazdu na przełęcz © sliwka


gdzieś na trasie © sliwka


skrajem przepaści © sliwka


czaaad :) © sliwka

Ulcinj - Szkodra - Ulcinj

Piątek, 29 kwietnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, Bałkany
Do Czarnogóry dotarliśmy w czwartek wieczorem - godzina taka, że niestety bez szans na rower, zresztą i tak nikt by nie dał rady, tak byliśmy zmęczeni. Ale następnego dnia rano raźno ruszyliśmy do Szkodry po drodze przejeżdżając przez granicę Czarnogóry z Albanią. W miarę płaski odcinek, chociaż to właściwie zależy od punktu odniesienia – jeśli porównać go do płaskiego jak stół Mazowsza, to można powiedzieć, że był nieco pofałdowany, jeśli do odcinków, które jechaliśmy w kolejnych dniach, to płaski, no w każdym razie dość lajtowy i szybki.

Do Szkodry wjeżdża się po wąskim moście, przed którym są jeszcze slumsy, gdzie od razu namierzały nas dzieci i próbowały zwinąć co się da, wyciągnęły nawet bidon, ale na szczęście udało nam się go odzyskać. Na moście ruch odbywał się wahadłowo - zasada jest prosta, ale skuteczna „teraz my, a potem wy” albo odwrotnie, a jak wjadą na raz z obu stron, to nie ma rady, słabszy musi cofnąć i tyle. I to jest zapowiedź tego jak jeździ się po Szkodrze. Przepisy ruchu drogowego raczej nie istnieją, tudzież służą tylko jako luźna wskazówka, bo w rzeczywistości jeździ się na czuja. Aczkolwiek ponieważ średnia prędkość to 20-30 km/h to wszystko jest w porządku. I niby trzeba mieć oczy dookoła głowy, ale i tak czułam się tam bezpieczniej niż na naszych ulicach pełnych ograniczeń i zapisów w kodeksie gwarantujących mi bezpieczeństwo. Tu Szkodra wygrywa z Wawką :)

W samym mieście było już bezpiecznie. W centrum stoi duży meczet, a na minarecie wiszą głośniki, żeby wszędzie było słychać muezina jak woła, żeby się modlić. Na przeciwko bank i bankomat, z którego nie można wypłacić pieniędzy - się chyba skończyły :) ale w przyhotelowej knajpie na szczęście można było płacić w euro – miejsce jest wypasione, a przynajmniej takim się wydawało w porówananiu z innymi. Zastanawiałam się przez chwilę co będzie z rowerkami, ale panowie bez nawet jednego mrugnięcia postawili je w bezpiecznym miejscu i traktowali równie dobrze jak nas – coś niespotykanego w rodzinnej części Europy :)
Zresztą nie tylko w knajpie, ale i w ogóle czułam się tam bardzo dobrze i ....egzotycznie, bo trzeba przyznać, że w kaskach i na rowerkach budziliśmy sensację jak banan w skrzynce z jabłkami. I chyba najbardziej zaaferowane były dzieci i szczęśliwe zwłaszcza kiedy odwzajemnialiśmy ich pozdrowienia (Helooooł!! Helooooołłł!!) i w pełnym pędzie przybijaliśmy piątkę :)

Dużo życzliwości, tak było w Albanii, gwar i prawdziwy Wietnam na ulicach. Normalnie czad :)

A w Ulcinj czekała na nas knajpa, rakija i świeże ryby. Właściciel jak się dowiedział skąd jesteśmy puścił nam nawet Krawczyka. Muszę jednak przyznać, że Parostatek średnio się komponuje z rakiją i słońcem zachodzącym nad morzem - sorry panie K. - dlatego dość szybko został zamieniony na bałkan disco :)

Jeszcze w drodze...

tunel kolejowy wydrążony w skale © sliwka


Już na miejscu...

Ulcinj nocą © sliwka


W Albanii:

nowożeńcy pozują do zdjęć © sliwka


norma w Albanii, u nas byłby to sprzęt z serii cool retro © sliwka


ulica w Szkodrze © sliwka


architektura w Szkodrze przykuwa wzrok © sliwka


Szkodra, a w tle meczet © sliwka


detale © sliwka


Wizyta w Albanii szybko się skończyła i trzeba było wracać na kwatery.

Ghost z dumą pozował do zdjęć © sliwka


to jest to © sliwka


W knajpie kelner polecał nam ryby, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości przeprowadził dość skuteczną prezentację :)

zamiast zwykłej karty © sliwka