Milion nieszczęść dziś od rana, a zaczęło się od rozlania zupy dla psa. Tak mi dziś fatalnie szło, że zanim wyjechałam z domu skończył mi się zasób nieprzyzwoitego słownictwa, więc na kierowcę-debila został mi już tylko palec. Ale jak to mówią - jeden palec, milion słów.
... i chocolate cookiesem. Powinnam chyba zrobić karne rundki. I to pod górkę. Na nachyleniu co najmniej 12%. Co najmniej. Ale przynajmniej nikt mi nie powie, że nie dbam o motywację do kręcenie. Bo proszę jak dbam i pielęgnuję :)
Chyba jednak się trochę zmęczyłam tym weekendem. Bo już od rana pojawiły się jakieś problemy z ogarnięciem najprostszych rzeczy. I obiecałam sobie, że lajtowo do tej pracy pojadę, że lajtowo wrócę. Że se odpocznę. Jasne.
Po pierwsze to szału nie było, oj nie. Po drugie to - wkurza mnie ta Mazovia. Bo jak to jest, że jedzie cała gromada zawodników, a trasa to głównie single tracki, gdzie nie ma jak wyprzedzić, a jak już jest to po szyszkach i po krzakach. I jak to jest, że płacę sześć kurna blaszka ciężko zapracowanych dych, a w ramach posiłku regeneracyjnego dostaję cienki makaron z bida-serem? Dziękuję bardzo. Jak mi znów przyjdzie ochota się ścigać, to wezmę sobie z domu kanapki. No a wyścig sam, jak to wyścig - nudny :) Tylko kręcić trzeba i kręcić. A ja dziś z jedenastego sektora i w związku z tym miałam przerąbane po całości. Dopiero po rozjeździe na mega (bo jakieś złe mnie podkusiło, żeby się z tym dystansem zmierzyć, ale no risk no fun) się trochę przeluźniło. A jeszcze luźniej miałam jak mi się rower wykrzaczył. Spinka tylnego koła się rozpięła jak wywinęłam kozła na jednym ze zjazdów, zanim to dokręciłam to objechali mnie już chyba wszyscy, co tylko mogli. Założę się, że gdyby startował jakiś żółw to też by mnie objechał :) Ale to wcale nie było najgorsze, najgorszy był tyłek, który dziś zupełnie nie był ze mną kompatybilny. Już wczoraj się wykrzaczył, gdzieś na 80 kilometrze i dziś z całą swoją złośliwością - a wiem, że był złośliwy, bo go znam od dziecka - odmówił współpracy. Szczyl jeden. Więc powoli dochodzę do wniosku, że powinnam wymienić go na lepszy model. Bo przecież siodełka nie zmienię ma się rozumieć. Za ładne jest :)) I dzięki Bogu za deszcz! Się nie kurzyło, się pić nie chciało i przyjemnie chłodził. I za umiar w tymże i letką przerwę w opadach akurat kiedy wracałam do domu. No to tyle. Teraz się chyba ożłopię Ciechana.
W poszukiwaniu miodnych tras wypuściłam się ze znajomymi na południe. Start w Kabatach, dalej Józefosław, Żabieniec, Zalesie Górne, Wola Gołkowska, Łazy i przez Nadarzyn na Al. Jerozolimskie, a stamtąd już prosto na chatę. Do górskich trawersów tej trasie daleko, ale miodna i tak była. A teraz idziemy piwo pić. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Oł jes :)
Ma ktoś? Bo przyjmę. Jakoś nie mogę się odnaleźć, jakoś frustruje mnie fakt, że muszę cholera pracować i nie mogę całego dnia spędzić na rowerze. Goddamn it!
Tych, którzy czekają na notki z Bałkan trochę rozczaruję - wyzdrowiałam :) Przyjęłam wczoraj szklankę wysokoprocentowego alkoholu - w celach zdrowotnych naturalnie - i dziś czuję się już prawie normalnie. Nie rozumiem tylko dlaczego lekarze przepisują na gardło jakieś paskudne zielone pastylki, zamiast czegoś mocniejszego? No to tak. Jutro uzupełnię trochę wpisów. Odgruzowałam się i może to już jakoś będzie.