Rybę kupiłam. Znowu i wczoraj. A właściwie dwie. Jednego lina i jednego pstrąga. Lin okazał się być niesmaczny i ościsty, a pstrąg jak zwykle. Palce lizać. Nie to co dorsz. Dobra rybka, dooobra rybka... mój ssskarrrb... glum glum... I jeszcze te ich małe mordeczki! Tak mnie jakoś rozczulają, że aż serce pęka. Nic dziwnego, w końcu jestem wrażliwą dziewczyną, a poza tym rybki mordki mają wielce słodziakowe. Słitaśne wręcz. Się aż serce kraje jak je wyciągam z torebki i zawijam w folię do pieczenia. Tym bardziej, że są tak świeże, że gdyby nie były wybebeszone to rękę dałabym sobie uciąć, że jeszcze żyją. Kraje się, oj kraje powiadam Wam. I w gardle staje, że aże przełykać nie można. Dlatego zaraz jak tylko wyjmę je z piekarnika uj*uję im te łby i wy***alam do kosza. Nie zjadłabym inaczej. Wrażliwość mi k*** nie pozwala albowiem :) A ponieważ to blog rowerowy to dodam tylko, że jechałam tam i z powrotem. Glum glum... :)
Czyli notka z pozdrowieniami specjlanie dla Quarteza :) A swędzi, bo mnie komary pocięły w czasie wtorkowego nocnego rowerowania. Komary wampiry. A te ugryzienia zaczynają u mnie działać z opóźnionym zapłonem, czyli dopiero dzień albo nawet dwa później. Jak z tą żyrafą, co jak w dupę kopniesz to za dwa dni dopiero zajarzy, tyle, że ja nie mam nakrapianej szyi. Przynajmniej z reguły, bo teraz to wszędzie jestem nakrapiana. Czerwonymi bąblami. No ale. Nocne rowerowanie ma swoją cenę. Dobrze chociaż, że ceną tą nie była nerka. A mogła być. Mogła! Bo chłopaki wywieźli nas gdzieś, w te rejony gdzie normalny człowiek z praskiej strony Wisły nie zapuszcza się po zmroku, czyli gdzieś. Albo nawet GDZIEŚ. Nie wiem gdzie. Na Żoliborz czy coś. I mogli nerkę wyciąć. Mogli!! A nie wycięli. I dlatego ich lubię :))
Wystarczy?? :)
A do domu wróciłam o północy i niby nie zmarzłam, ale jak z roweru zeszłam to sztywna byłam jak Pal Azji i nawet jak się do łóżka kładłam to jeszcze w pozycji rowerowej byłam. Czyli na jeźdźca. Tudzież na germańskiego k* oprawcę. Wstawiłabym zdjęcie, ale tu z pracy nie mogę, więc wstawię tylko linka. http://patrz.pl/zdjecia/najezdzca Se kliknąć proszę i zobaczyć jak ktoś jeszcze nie znaju.
Zaraz jak wyjechałam ze sklepu rowerowego coś mi się jakoś ciężej zaczęło jechać, a rowerek jakby tracił sterowność. Zatrzymałam się i oczywiście ciśnienie w tylnim kole spadło na łeb na szyję. Ale nie do końca i jak dopompowałam to jakoś jechać się dało. Ostatecznie nie chciało mi się zmieniać dętki w drodze do domu i skończyło się na trzech międzydopompowaniach, a dętka została wymieniona wieczorem w domowym zaciszu, które zostało niniejszym upieprzone po sam sufit, podobnie zresztą jak właścicielka. W oponie natomiast znalazłam nawet nie kolec, nawet nie drut, ale drucik, albo wręcz namiastkę drucika, czy nawet namiasteczkę druciczka, wielkości mojego paznokcia, albo nawet nie. I przez toto dziadostwo cały mój brand new manicure poszedł się, że tak powiem... na truskawki.