Wpisy archiwalne w kategorii

duch

Dystans całkowity:8366.20 km (w terenie 522.00 km; 6.24%)
Czas w ruchu:396:57
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:32.00 km/h
Suma podjazdów:13070 m
Liczba aktywności:186
Średnio na aktywność:44.98 km i 2h 23m
Więcej statystyk

tak naprawdę najważniejsze jest podejście

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, praca
No i wstaję ci ja rano, patrzę przez okno, a tam fatal error. A im dłużej patrzę tym bardziej fatalnie. Biometeo przyatakowało dziś wszystkim co miało i deszczem i wiatrem i... no po prostu listopadem.
Na listopad natomiast najlepsze są szkła pomarańczowe. Szkła w końcu to podstawa, a już zwłaszcza, zwłaszcza, zwłaszcza w taki dzień jak dziś. Bo nawet jak leje konsekwentnie i rzęsiście, to w takich pomarańczowych cały czas wydaje się, że już już się przejaśnia. Szkła to podstawa powiadam ja. Deszcz od razu wydaje się mniejszy a wiatr cieplejszy i aż się człowiek zaczyna cieszyć, że się nie kurzy. Bo szkła to po prostu podstawa.
Są plusy, nawet w taką pogodę są plusy. Na przykład rano rozpadało się dopiero jak zakotwiczyłam się u brzegu biurka, a po południu chociaż zlało mnie bez przebaczenia to wiało w plecy - trzeba to docenić, bo mogło wiać w nos. A i jeszcze DDRy były prawie puste. I kupiłam łososia. I chociaż to ostatnie nie ma nic do rzeczy, to też cieszy.
A zresztą bywało przecież gorzej, chociażby w takim styczniu przy minus dwudziestu. Pamiętamy, więc teraz taki deszcz to se może skoczyć na bungee i tyle.

powrót

Niedziela, 19 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria duch
Żal wyjeżdżać ze Spały, ale mus :(

BikeOrient Spała

Sobota, 18 czerwca 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch
Krótko mówiąc – było zajebiaszczo! Zajebiaszczo i to od samego początku do samego końca.
Jedyne problemy jakie były, były z PKP, bo jak się okazało składy jeżdżące do Łodzi nie mają przedziałów rowerowych. Przewiezienie jednego, nawet dwóch rowerów to nie problem, ale przy czterech jak się okazuje trzeba się już mocno nagimnastykować. W piątek znów będę wozić Ducha, tym razem zabieram go na Mazury i zobaczymy jak się jeździ w tamtym kierunku.
No ale do rzeczy... Od samego początku wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały, że wszystko będzie wielce zajebiaszczo i jak już mówiłam było. Już w pociągu z Łodzi do Tomaszowa spotkaliśmy rowerzystkę Anię, która również jechała do Spały i jak się okazało razem z przyjacielem mogli zabrać nasze plecaki, dodajmy, że bardzo ciężkie plecaki i podwieźć je do biura zawodów. I jeśli miałabym wybierać - czy mam wygrać puchar, czy raczej spotkać kogoś takiego, to... na cholerę mi puchar. Wolę poznać takich ludzi niż wygrać cokolwiek, mogę być nawet ostatnia, albo i tfu tfu zdyskwalifikowana.
No więc nasze wory pojechały sobie samochodem, a my leciutko poginaliśmy sobie ścieżką rowerową, która prowadzi z Tomaszowa do samej Spały. Ścieżka jest poprowadzona przez las, nie przy samej trasie i jedzie się nią wyjątkowo przyjemnie. Nie sposób też nie zazdrościć mieszkańcom takiego przemyślanego projektu, bo widać, że droga rzeczywiście powstała z myślą o rowerzystach – nie tak jak część warszawskich DDRów. A samo miasteczko również urocze, więc jedziemy sobie pomalutku i podziwiamy. A kiedy dojeżdżamy do biura zawodów nasze plecaki już tam są :) szybko się rejestrujemy i kotwiczymy w domu rekolekcyjnym Ostoja.
Rano szybkie śniadanie i ruszamy na start. Kiedy organizatorzy rozdają mapy robi się harmider, a później wszyscy pochylają się i obmyślają najlepsze warianty. Ja nie patrzę, bo chociaż na kierownicy siedzi już nowo nabyty mapnik, to nie czuję się na siłach, żeby nawigować. Piotrek mówi, że zaczynamy od jedynki, więc ok. Nie wiem gdzie jest północ, południe i właściwie nie ma to dla mnie większego znaczenia, wystarczy, żeby ktoś powiedział, że mam jechać „tam”, a ja tam pojadę.
No i taaak... więc jest znów tak jak w Pruszkowie, że zamiast w prawo pojechaliśmy w lewo i zamiast do jedynki dojeżdżamy do dziewiątki. Dopiero tam się orientujemy, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej niż planowaliśmy. Nie będę pisać jaki mnie nerw wtedy szarpnął, jak mi gul skoczył i trzewia skręciło, powiem tylko, że w tym momencie zaczęła się moja nauka nawigacji, bo jeśli już mam być na kogoś zła za wpadki nawigacyjne, to wolę, żebym to była ja sama. Koniec końców zaliczamy dziewiątkę, wracamy do pierwotnego planu i jedziemy na jedynkę. Musimy się wrócić kilka kilometrów, ale poza tym do punktu docieramy bez żadnego problemu. Po drodze spotykamy dwóch bikerów, którzy na chwilę do nas dołączają i razem z nami zaliczają punkt. Dalej ruszamy według planu na szóstkę, do skansenu Niebowo i jak się okazuje nasi nowi znajomi również. Nie odpuszczam już nawigacji, no way Jose, jestem za bardzo wkurzona, ale droga jest prosta i trafiamy tam bez żadnego problemu, szybka fotka, podbijamy karty i jedziemy dalej. Panowie pojechali przodem, ale wybrali podobny wariant trasy i później kilkakrotnie ich jeszcze spotykaliśmy.
W Antoniowie trochę mylę drogę i tracimy dobrą chwilę zanim się orientuję, że jedziemy w złą stronę, ale później już bez problemu łapiemy trzynastkę. Punkt jest po drugiej stronie strumyka, więc jak zwykle ściągam buty i lecę... a na drugim brzegu pokrzywy. Inni rowerzyści, którzy w międzyczasie przyjechali nie patyczkują się, tylko lecą w bród, ale ja jestem miętka i wolę mieć bąble niż mokre buty.
Z trzynastki jedziemy na czwórkę – pole biwakowe, na bufecie uzupełniamy płyny i jedziemy na piątkę – dawna kapliczka. Kapliczka trochę się chowa w krzakach i znów na chwilę się gubimy, ale dzięki rowerzystom, którzy właśnie z punktu wracają tylko na chwilę. Podbijamy karty i jedziemy dalej. Chcemy wskoczyć na zielony szlak i tą drogą dojechać do piętnastki na cmentarz choleryczny, ale właśnie zaczyna padać. Nie chce nam się jechać w deszczu, więc chowamy się na ganku leśniczówki i ucinamy sobie miłą pogawędkę z leśniczym. Deszcz pada akurat dokładnie tyle, żeby sobie porozmawiać a jednocześnie nie nadużyć gościnności i po chwili jedziemy już dalej. Szybko zaliczamy cholerną górkę i jedziemy na kolejny punkt - brzeg starorzecza. Dojeżdżamy jak po sznurku – mapa jest super dokładna, droga prosta, a punkt zlokalizowany przy samej gruntówce, prościej być nie może. Łąki pachną latem, zboże giba się na wietrze, chabry mamią błękitem a ja czuję się jakbym wygrała milion dolców. Jest bosko. Odbijamy punkt i jedziemy na dziesiątkę – brzeg Pilicy. Droga jest naprawdę prosta, chociaż kiedy zjeżdżamy na gruntówkę, która prowadzi przez łąki myślę, że gdyby nie inni rowerzyści moglibyśmy się trochę pogubić. Ale na szczęście nasi tu są, więc łapiemy punkt i zawijamy na metę. Po drodze zaliczamy jeszcze dwójkę – dawna leśniczówka – do której trafiamy jak po sznurku i jak to ktoś powiedział dzida na bazę.
Jestem zadowolona. Cele zostały osiągnięte – chcieliśmy zdobyć osiem punktów, a zdobyliśmy dziesięć i mimo początkowej wpadki, która zresztą ostatecznie nie była takim najgorszym posunięciem bez problemu zmieściliśmy się w czasie. No i strzeliliśmy setkę. Było dużo terenu i jeszcze więcej świetnych widoków. Ogromne podziękowania należą się organizatorom za rewelacyjnie przygotowaną mapę i świetnie zorganizowaną imprezę.
I tylko komarów mogłoby być mniej :)

survival w PKP © sliwka


chwilę po rozdaniu map © sliwka


rowerzysto, strzeż się pociągu © sliwka


Skansen Niebowo © sliwka


chabry... © sliwka


Pilica © sliwka


zabytkowy kościół © sliwka


jeden przedział, dwa rowery © sliwka

jak ten żółw

Piątek, 17 czerwca 2011 · Komentarze(3)
Kategoria duch, praca
Albo jak ten ślimak dziś jechałam, nie dość, że wolno, to jeszcze z wielkim worem na plecach. Nie udało mi się zebrać do małego plecaka, ale od razu dementuję - to wcale nie dlatego, że jestem kobietą!!! Tylko dlatego, że śpiwór, że rzeczy do pracy, że rzeczy na rajd i że te kilka innych, drobnych i oczywiście niezbędnych drobiazgów zajmuje strasznie dużo miejsca. Za każdym razem mnie to dziwi - niby trzy rzeczy na krzyż, a pół plecaka zajęte. Muszę chyba zmienić plecak :)
Zaraz po robocie wskakuję do pociągu i jedziemy do Spały. Nie liczę na wynik, zamierzam się po prostu w tym lesie nie zgubić :)

Jeśli myślisz, że gorzej być nie może to jesteś w błędzie

Wtorek, 14 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Kategoria duch, praca
Zawsze może być gorzej.
Na pewno było o tym w moim horoskopie, na pewno, tylko ja głupia nie czytam gazet i nie wyczaiłam zmiany aury. Ale były też różne małe znaki – na przykład zaczęły mi wypadać małe przedmioty z rąk, ostre przedmioty, szklane przedmioty... makaron. Pojawiły się siniaki od jakiś chaotycznych zderzeń ze ścianami i szafkami, powstały też rany cięte i kłute od bliskiego, a właściwie zbyt bliskiego kontaktu z ostrymi krawędziami. W sobotę zepsuł się pies i stan ten się pogłębia, ale może dziś uda się dziś wreszcie dostać diagnozę, a dziś popsuł się Duch. Mea culpa oczywiście, bo radośnie najechałam sobie na dwucentymetrową śrubę. Nie wiem jak mogłam jej nie zauważyć, bo jak wydłubywałam ją później z opony to wydawało się że jest olbrzymia i że szczęście miałam, że obręczy nie przebiła, ale nie zauważyłam. A zanim się zatrzymałam było już po herbacie. Opona dziurawa, dętka dziurawa, powietrze dziurawe. A ja bez zapasu. Się tak dziś wybrałam jak ostatnie cielę z encefalopatią gąbczastą na truskawki. Naładowałam do plecaka rzeczy różnych, różnistych, swoich, cudzych, miękkich, twardych, jadalnych i niejadalnych, ale dętki nie wzięłam. A właściwie to ją wręcz wyjęłam. No po co mi ona w drodze do pracy, co nie?! Co może mi się stać w drodze do pracy, w mieście, na równym asfalcie, no co?! No właśnie. Ten tok rozumowania, o ile w ogóle można użyć tego słowa, jasno pokazuje, proszę szanownej wycieczki, że myślenie nie jest dziś moją mocną stroną. I gdyby nie Sigma to musiałabym podwinąć ogon pod siebie i sromotnie jechać tramwajem (ale to by był wstyd!!), ale na szczęście dętka eksplodowała tuż pod jej oknami, więc zadzwoniłam – wiedziałam, że ją obudzę, bo było przed siódmą, ale i tak zadzwoniłam – po ratunek. I ten ratunek nadszedł (nadejszł??) i to tak że Bear Grylls ze swoimi gąsienicami może się schować. Więc chyba powinnam jej kupić jakieś kwiaty, czy coś :) Tym bardziej, że musiałam wziąć dętkę z jej roweru, bo ta zapasowa ma wentyl samochodowy, a do Ducha pasuje tylko presta. Więc nie dość, że ją obudziłam, że wpakowałam się do niej z rowerem jeszcze przed śniadaniem, nasyfiłam w całym mieszkaniu, to jeszcze wyjęłam jej koło i zabrałam dętkę. Fajna ze mnie koleżanka, co nie? Nic tylko się ze mną przyjaźnić.

Albo zamiast kwiatów kupię jej dętkę.
Albo dwie.

Właściwie, teraz sobie tak myślę, że mogłam sobie oszczędzić roboty i wziąć po prostu jej koła.

Nic tylko się ze mną przyjaźnić, prawda?
Prawda :)

chyba jednak nie lubię poniedziałków

Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Kategoria duch, praca
Postanowiłam, nie do końca zresztą z własnej woli, sprawdzić jak wyglądają ścieżki rowerowe w Warszawie w poniedziałek przed godziną siódmą. Otóż wynik badania jest zdumiewający - są więcej puste niż o ósmej!!
Także tak... wstałam o piątej, wyjszłam z psem, który nie chce wychodzić (a w związku z tym, że nie chce wychodzić, to niedługo liczba weterynarzy, u których bywam przewyższy liczbę sklepów rowerowych) i pojechałam na drugą stronę miasta celem wizyty w urzędzie. Mało tego. W urzędzie skarbowym. Mieszącym się w dodatku skandalicznie daleko od mojego łóżka (nie trzeba chyba dodawać, że jest to wyjątkowo ciepłe i wygodne łóżko, jesteśmy przyjaciółmi na dobre i złe i co tu dużo gadać sypiamy ze sobą. W ogóle to bez sensu z niego wychodzić. Chyba, że na rower. Rower to co innego. Ale urząd skarbowy? No kaman... kto by wychodził z łóżka, żeby pójść do urzędu?!) Do rzeczy... Tamże, znaczy w tymże urzędzie, porozmawiałam sobie z przemiłym panem, który uświadomił mi, że jeszcze się zobaczymy, bo absolutnie, ale to w żadnym wypadku nie jest to moja ostatnia tam (tamże?) wizyta. Pan był naprawdę miły... i tyle, bo tu kończą się dobre rzeczy, które mogę powiedzieć o dzisiejszym poranku.
Poza tym nie wyjeździłam się w weekend. I w związku z tym nie wiem, czy nie powinnam znaleźć kogoś niewinnego i go opieprzyć najlepiej za coś czego nie zrobił. Taka doraźna pomoc :)
Także tego. Idę szukać.