Nie wiem czy wiecie, ale w parku Bródnowskim lądują helikoptery wożące pacjentów do szpitala Bródnowskiego, który od tegoż parku oddzielony jest tylko ulicą. I lądują sobie ot tak, na trawniku, nie ma żadnego płota, żadnej wieży, żadnego wielkiego białego koła, ani nic. Ot trawka, na którą pieski siuśkają. Jak pierwszy raz to zobaczyłam to prawie spadłam z roweru, no bo wiadomo jadę sobie tralalala, a tu helikopter zapier..., tego no... leci. Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że to było dawno temu i nieprawda :) No ale jak już z szoku wyszłam i sprawę przemyślałam, to się ucieszyłam, no bo wreszcie, wreszcie ktoś pomyślał. I to głową a nie czapką. Wreszcie się uelastycznili i wreszcie „się dało”. A ponieważ jestem przekonana, że można by znaleźć mnóstwo przepisów, procedur i innych „przeciwskazań”, żeby lądowiska tam nie robić to cieszę się z tego tym bardziej. Się udało i proszę - oprócz dobra wyższego jakim jest transport chorych do szpitala, to taki jeszcze mały plus tej sytuacji jest, że niektórzy rowerzyści, którzy jeżdżą tamtędy regularnie mogą się trochę na helikopter pogapić. I powiem wam, że ja bez żadnej żenady się gapię ilekroć zdarza mi się na niego trafić. Gapię i podziwiam, głównie pilota za niesamowitą precyzję, bo w końcu obok krzaki, przystanek, ludzie (a wiemy jak to z nimi jest) i cała reszta (a z tym jest przeważnie jeszcze gorzej), za plecami natomiast toczy się pewnie akcja reanimacyjna, krew bryzga po ścianach, wnętrzności luzem latają po kabinie, sprzęt piszczy natarczywie... i tak dalej, a ten tu z twarzą pokerzysty tak tym helihopterkiem kieruje, że motyl lżej by nie siadł. Nooo jak dla mnie CZAD. I tak sobie tylko myślę jeszcze i życzenie mam jedno, żeby ci wszyscy odpowiedzialni za ścieżki rowerowe, kontrapasy, bezpieczne skrzyżowania, stojaki, podjazdy, kładki i całą resztę uelastycznili się choć w połowie jak ci, dzięki którym cała akcja z helihopkiem jest w ogóle możliwa. Howgh. Zdjęcia nie mam, bo aparatu do pracy nie wożę, a komórkę mam tak starą, że pamięta pewnie jeszcze czasy pogan i Świętopełka. Właściwie ta notka powinna się pojawić w poniedziałek, no ale się nie pojawiła, za to jest dziś.
Musiałam trochę pokręcić się po mieście po pracy, rzadko mi się to zdarza, bo niestety życie pozarowerowe wzywa, ale czasem się zdarza. I... jak ja to llluuuubię!! I to kręcenie po ulicach w nocy, jak już ruch uspokojony, jak już mniej niż więcej i samochodów i rowerzystów i ludzi zwykłych. No miodność plus pięć. I to jeszcze przy takiej pięknej wiosence. Ah ah ah. Po trzykroć ah :)
... znów zapowiadają deszcze, śniegi, gradobicie i jeszcze ze cztery klęski żywiołowe do tego. I ja się pytam - jak ja mam się w takich warunkach doczołgać do mojego wygrzanego piątego miejsca?? Życie ze smarkiem do pasa nie jest łatwe. Mówię Wam.
[edit popołudniowy] A w drodze powrotnej zostałam prawie dżemem. I to dwa razy. No więc jechałam sobie raźno i kiedy z zamiarem skrętu w lewo (który obwieściłam światu w przeciwieństwie do niektórych kierowców) przesuwałam się ku lewej właśnei stronie jakiś z płaską korą mózgową zaczął trąbić, bo przecież on jedzie, jedzie panicz na włościach, słoma za nim ciągnie się jak zapach obornika za wozem z nawozem, niedotleniony jeden. Ale to nei jest szczyt tego co warszawscy kierowcy potrafią, to pikuś zaledwie. Bo pół godziny później wyjeżdża z prawej jakaś puszka z niemiec sprowadzona, pełnoletnia zapewne i do połowy zjedzona przez rdzę, a w środku trzech pasibrzuchów pod sześćdziesiątkę z petami za trzy złote z Ukrainy, puszka oczywiście prosto na mnie. Taranem mości panowie, taranem ją trza wziąć!! Tak, tak się teraz rowerzystki traktuje. Pierwszeństwo? Gnój tam, nie pierwszeństwo! Bo jakże to - samochód przed rowerem nie klęka, choćby nawet przepisy twierdziły inaczej. No więc jadą, prawie mnie staranowali, ale odbiłam nieco w lewo, z której to strony następny mistrz kierownicy prawie starł mnie na marmoladę, bo przecież on wyprzedza. Nic to, że skrzyżowanie, przejście dla pieszych, rower, puszka co wymusza... nie ku///wa! Nie. ON BĘDZIE WYPRZEDZAŁ, BO ON MUSI!!! Dobra. Idę spuścić z siebie powietrze, bo weekend, co nie. I nie ma się co denerwować.
Miałam wczoraj wątpliwą przyjemność jechania przez rondo przy Arkadii. I zgadzam się z Marcinem - tam rzeczywiście jest dramat. Od razu sobie przypomniałam dlaczego już tamtędy nie jeżdżę - no nie da się panie dzieju, chyba, że ktoś dysponuje trzema wiadrami anielskiej cierpliwości. Bo ja nie. Ludzie chodzą jakby ich kto w ciemię strzelił, przewalają się przez przejścia, przystanki, wylewają na chodniki i ciągną, ciągną wszyscy ku CH Arkadia. Nie patrzą ścieżka, czy nie ścieżka, wydaje się zresztą, że przy takim tłumie trudno uważać na takie drobiazgi. Projektantowi zaś organizacji ruchu na rondzie chyba się zwoje wyprostowały - sądząc po cyklach świetlnych. Więc tu z tego miejsca przyznaję rację - rondo Babka jest o stopień bardziej upiorne niż Starzyński. A już Żabka przy tym to pchełka :)
Nosiły drogi rowerowe Śliwkę razy kilka, poniesie i drogę Śliwka :) Postanowiłam więc powalczyć o przyzwoite DDRy rozładowując tym samym własnego wkurwiszona, bo gdzie nie spojrzeć tam dziura na dziurze i dziurą pogania. Sporządziłam byłam więc dokumentację fotograficzną, wczoraj docykałam (już nowym apkiem) ostatnie zdjęcia i dziś spreparowałam pisma. I czacha mi od tej preparacji dymi jak rura wydechowa starego poloneza, więc miejmy nadzieję, że było warto. Zamierzam wysłać to mailem i miejmy nadzieję, że to wystarczy, bo na pocztę mi się nie chce. A potem zobaczymy co szanowni urzędnicy odpowiedzą. No. Czyli od dziś można mówić do mnie "społek" :)
Ależ mnie się tu wszyscy stęskniliście!! Aż mi serce roście :) Weekend musiałam jeszcze odpuścić, przez dwa dni biłam się z myślami czy startować w Mrozach, czy nie, ale tak naprawdę podstępny smark, który ciągnął się za mną przez cały czas i właściwie ciągnie dalej zdecydował za mnie. Zła byłam jak sto diabłów pokropionych wodą święconą. Ale trudno. Po tychże dwóch dniach pogodziłam się z myślą, że niestety, tym razem nie na da i pojechałam tylko w formie supportu Sigmy i obserwatora. No i trudno trudno, trudno. Pies to trącał. Będą następne wyścigi. W kwietniu pewnie nie pojadę, może w maju, w nieco bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody, ale w końcu jeszcze wystartuję. Świat się nie skończył, a powiedziałabym, że wręcz w związku z dzisiejszą piękną datą dopiero się zaczyna :) Topił ktoś marzannę w weekend??
I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie pięknie. Ciepło, bezwietrznie, słonecznie. No idealnie, idealnie po prostu na rower. I taką to właśnie wspaniałą pogodę wybrało sobie moje życie pozarowerowe (bo jeszcze je mam, aczkolwiek coraz mniej), żeby się uaktywnić. W związku z tym małe szanse, żeby coś wykręcić poza łokciem - z żalu i tęsknoty za dwoma kółkami i wiatrem w twarz.
[edit] Przyszła wiosna. Wygląda na to, że wreszcie nas posłuchała.
Muszę przyznać, że rano jak wyjrzałam przez okno to gul mi skoczył, no bo że jak to, że deszcz????!!! Ale rozpedałowałam gula. No bo właściwie co miałam zrobić? Jechać autobusem?? W deszczu? W tych gigantycznych korkach?? O nie! W deszczu to tylko rowerem, tylko tak można dotrzeć do celu w przewidywanym czasie. I ostatecznie przyjemna się okazała ta mokrość, przyjemna, ciepła i taka... no nie będę odkrywcza i powiem, że wiosenna.