Nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie jestem napędzana słońcem. I może waruny dziś średnie, bo wiatr jak zwykle z uporem godnym lepszej sprawy wali prosto w twarz, ale i tak wyszczerz mam dziś nie-do-opanowania. Będę miała zmarszczki na starość, (czyli już całkiem niedługo, kto wie, może jutro nawet) ale już trudno :)
A po powrocie do domu (a Koza cięła dziś asfalt aż miło) znalazłam jedną z kochanych rękawiczek wetkniętą do skrzynki na listy. Moi sąsiedzi to niesamowite stwory!! Nie dość, że ktoś ją znalazł, to jeszcze skojarzył ze mną, z moim adresem i pofatygował się, żeby przynieść. Nie wiem, czy się bać czy cieszyć :))) Ale na rowerze w sposób ortodoksyjny jeżdżę tu tylko ja, więc pewnie trudno nie skojarzyć. W każdym razie ponieważ oni wiedzą komu dać, a ja nie wiem komu dziękować to na tablicy korkowej zawisła kartka wyrażająca moją nieskończoną radość i wdzięczność. I po cichu liczę, że ta pierwsza rękawiczka była tylko na zachętę i jutro znajdę w skrzynce drugą :) A mówili, że Święty Mikołaj nie istnieje! A to już mój trzeci prezent od soboty :) Ha! Bardzo mi się podoba to nieustające pasmo sukcesów. Ciekawe co jeszcze dobrego się zdarzy?! A wiem! Jutro w moim ulubionym sklepie Koziszcze zostanie rozprute, wypatroszone, wyczyszczone i zaszyte ponownie. I skoro wszystko tak dobrze się układa, to mam nadzieję, że pan z serwisu nie wywróży mi z jego wnętrzności jakiejś bajońskiej kwoty.
No więc - uwaga będzie wyznanie - to był mój pierwszy raz. Pierwszy start, taki najpierwsiejszy, naj naj naj. Jechałam spanikowana jak dziewica przed defloracją i w duchu wciąż powtarzałam jak mantrę "byleby tylko nie być ostatnią, tylko nie ostatnią, nie ostatnią". No. Wyjechaliśmy za późno, zgubiłam rękawiczki, wystałam się w kolejce po numer i chip, którego oczywiście nie umiałam przypiąć i jak ostatnia blondynka musiałam pytać ludzi co to jest i z czym to się je. Jednym słowem już od samego początku zapowiadało się całkiem nieźle. A jak już przypięłam chipa to okazało się, że znów muszę chodzić i pytać, tym razem "gdzie ten start". Ale postanowiłam udawać, że wcale nie uważam takich pytań za żenujące, tylko kierujące. No i dobra, znalazłam start, ustawiłam się w błocie obok innych bikerów i oczywiście "tylko nie ostatnia, nie ostatnia". A potem już tylko darłam na złamanie karku, darłam i darłam, ale tak, że moje sapanie słychać było prawdopodobnie aż w stumilowym lesie. I oczywiście glebę też zaliczyłam - to była zemsta Koziszcza mojego starego, bo w kozie odwrotnie zmienia się przerzutki niż w Duchu i nie zawsze o tym pamiętam, a odruch pozostaje odruchem. No więc błoto, potem przystanek na płyny, bo OCZYWIŚCIE nie wzięłam ze sobą wody. No i te pagórki, pagóreczki niewielkie gdzie do czerwoności grzały mi się kopyta, a gil zwisał do pasa i na szczycie których stali sobie panowie z aparatami. A gil do pasa!! I aż chciałam krzyknąć "Panowie, ja w takich chwilach jestem fotogeniczna jak dupa barana!" ale mi tchu nie starczyło. Ah, no ale było bosko. BOSKO!! Nie zdążyłam co prawda powąchać lasu z tego całego sapania, ale to nic, to nic. A na mecie byłam bliska stanu agonalnego i błagałam o reanimację, której nie wiedzieć czemu nikt nie zaaplikował. Cholera, czy to przez to błoto?? Ale w generalce kobiet byłam w pierwszej dziesiątce co oczywiście przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania (które swoją drogą nie były wysokie), spowodowało wyszczerz do szóstek i w konsekwencji suszenie zębów jednostajnie nieprzerwane. A w domu po posiłku regeneracyjnym zerknęłam na wyniki i okazało się, że oprócz generalnej klasyfikacji kobiet są jeszcze kategorie wiekowe, czy jakieś tam inne. No kuźwa!! I ja się teraz o tym dowiaduję?!! Teraz?! No i w swojej kategorii byłam pierwsza. No zajebiście, tylko ja się pytam dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział?!! Poczekałabym na jakąś koronację, podium, medal z ziemniaka, zdjęcia i oklaski, polansiłabym się w Towarzystwie i w ogóle. A tak jak ostatni wyryp uciekłam do domu. No bo co to za miejsce - szóste. Ni przypiął ni wypiął. No dajcie spokój!! No i cóż, nie było dziś setki jak u dziewczyn-cyborgów, ale nadarłam się całkiem nie od rzeczy. I spodobało mi się, więc ciąg dalszy nastąpi :)
Wstyd trochę wpisywać takie ilości, ale w związku ponieważ albowiem gdyż inne zobowiązania dziś mnie wzywały nie dało radę nic więcej wykręcić. I tak, żeby to zrobić to trzeba było zerwać się skoro świt. W sobotę!! Więc tak tak, pełna poświęcenia i ciepłych uczuć, którymi bezwarunkowo darzę mojego Ducha wskoczyłam na siodło i pojechałam na objazd włości. Powąchałam las z bliska i... tyle mojego. Ale to nic, to nic, ja się jeszcze rozkręcę :)
Dzień bez buraka na drodze jest jak książę z bajki. Nie istnieje. Chociaż... ale to może innym razem :) W każdym razie dziś również buc jeden, buraczany król szos pan taksówkarz z jednej ze wspaniałych korporacji typu Sawa czy Wawa raczył mnie otrąbić mając prawdopodobnie nadzieję, że po tej skutecznej interwencji rozpłynę się w powietrzu niczym magiczny pył gwiezdny przy okazji spełniając jego trzy najskrytsze życzenia. Żłób jeden nieumyty! Dwa pasy w jedną stronę, drugi pusty jak stodoła na przednówku, a ten się rozrywkuje. Bo tak proszę pana, jadę sobie ulicą dla przyjemności, bo uwielbiam przecież jeździć ulicami wśród panów pańskiego pokroju. Tak oczywiście. Nie robię tego dlatego, że drogi dla rowerów o ile w ogóle istnieją (tak jak dzień bez buraka) to są wątpliwej jakości, o przejezdności zimową porą nie wspominając. Tak tak. Taka właśnie jestem - złośliwa rowerzystka, czerpiąca perwersyjną przyjemność z wkurzania kierowców. No ale jeden burak barszczu nie czyni i wylawszy swą żółć zapominam, coby nie psuł mi wolnego wieczoru, który magicznym sposobem wreszcie się zaczął :) I mimo buraczanego krążownika, tudzież hamulców, które subtelnie dają znać, że muszą się udać na zasłużony odpoczynek uważam drogę powrotną za udaną. Może nie wybitnie, ale jednak udaną. Wiatr wiał prosto w poślady podważając jakikolwiek sens pedałowania, co jednak czyniłam chyba bardziej z potrzeby ducha niż ciała i uważam, stanowczo uważam, że tak powinno być częściej. No. I tym uroczym akcentem tydzień uważam za skończony, a życie ocalone, co ma niebagatelne znaczenie w obliczu właśnie rozpoczynającego się weekendu :)
Czyżby? Czyżby?? A w kategorii miodność dzisiejszy poranek z racji ocieplenia atmosfery dostaje ode mnie +5 punktów. Mogłabym odjąć jeden lub dwa za wiatr, ale nie jestem zołzą i tego nie zrobię :)
update popołudniowy - jakiś burak tak mnie dziś omijał, choć w tym kontekście prawdopodobnie jest to skandaliczne nadużycie tego słowa, że mu się lusterko złożyło kiedy trącił nim mój lewy poślad. Najwidoczniej mam siodełko na wysokości przeciętnego buraczanego lusterka. I uciekł ów burak niedotleniony zanim zdążyłam go odpowiednio zfuckować.
Szkolę się z różnych tajników tajności i na to szkolenie też postanowiłam pojechać rowerem, a co! Tyle, że droga prosta jak drut i tak klimatycznie ciemno, że można niemal zasnąć za (nad?) kierownicą. Tym bardziej, że szkolenie mnie wykończyło i chyba pójdę sobie teraz gdzieś skonać w kącie.