I ogłaszam niniejszym i publicznie koniec zimowego letargu, koniec roztrenowania, koniec przetrwalnikowego pedałowania do roboty i z powrotem, koniec pobłażania sobie, koniec porannego wylegiwania się do szóstej :) koniec! No. Bo mi się już nie chce. Albo raczej - bo mi się właśnie chcieć zaczyna :)) A dziś mimo świetnych warunów spotkałam tylko jednego, słownie jed-ne-go rowerzystę. No i nie rozumiem - jak można nie jeździć rowerem w taką pogodę?! Wyłazić rowerzyści, wyłazić, przesiadać się z autobusów proszę, z samochodów jeszcze piękniej proszę, i wsiadać na rowerki i grzać do pracy proszę. ...bo bym się troszkę pościgała :))
Ale to nic, to nic. Ten czas można wykorzystać na planowanie weekendu. I jest coś co zawsze poprawia mi humor (a teraz zobaczymy czy umiem wstawić linka z youtuba...).
Nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie jestem napędzana słońcem. I może waruny dziś średnie, bo wiatr jak zwykle z uporem godnym lepszej sprawy wali prosto w twarz, ale i tak wyszczerz mam dziś nie-do-opanowania. Będę miała zmarszczki na starość, (czyli już całkiem niedługo, kto wie, może jutro nawet) ale już trudno :)
A po powrocie do domu (a Koza cięła dziś asfalt aż miło) znalazłam jedną z kochanych rękawiczek wetkniętą do skrzynki na listy. Moi sąsiedzi to niesamowite stwory!! Nie dość, że ktoś ją znalazł, to jeszcze skojarzył ze mną, z moim adresem i pofatygował się, żeby przynieść. Nie wiem, czy się bać czy cieszyć :))) Ale na rowerze w sposób ortodoksyjny jeżdżę tu tylko ja, więc pewnie trudno nie skojarzyć. W każdym razie ponieważ oni wiedzą komu dać, a ja nie wiem komu dziękować to na tablicy korkowej zawisła kartka wyrażająca moją nieskończoną radość i wdzięczność. I po cichu liczę, że ta pierwsza rękawiczka była tylko na zachętę i jutro znajdę w skrzynce drugą :) A mówili, że Święty Mikołaj nie istnieje! A to już mój trzeci prezent od soboty :) Ha! Bardzo mi się podoba to nieustające pasmo sukcesów. Ciekawe co jeszcze dobrego się zdarzy?! A wiem! Jutro w moim ulubionym sklepie Koziszcze zostanie rozprute, wypatroszone, wyczyszczone i zaszyte ponownie. I skoro wszystko tak dobrze się układa, to mam nadzieję, że pan z serwisu nie wywróży mi z jego wnętrzności jakiejś bajońskiej kwoty.
Dzień bez buraka na drodze jest jak książę z bajki. Nie istnieje. Chociaż... ale to może innym razem :) W każdym razie dziś również buc jeden, buraczany król szos pan taksówkarz z jednej ze wspaniałych korporacji typu Sawa czy Wawa raczył mnie otrąbić mając prawdopodobnie nadzieję, że po tej skutecznej interwencji rozpłynę się w powietrzu niczym magiczny pył gwiezdny przy okazji spełniając jego trzy najskrytsze życzenia. Żłób jeden nieumyty! Dwa pasy w jedną stronę, drugi pusty jak stodoła na przednówku, a ten się rozrywkuje. Bo tak proszę pana, jadę sobie ulicą dla przyjemności, bo uwielbiam przecież jeździć ulicami wśród panów pańskiego pokroju. Tak oczywiście. Nie robię tego dlatego, że drogi dla rowerów o ile w ogóle istnieją (tak jak dzień bez buraka) to są wątpliwej jakości, o przejezdności zimową porą nie wspominając. Tak tak. Taka właśnie jestem - złośliwa rowerzystka, czerpiąca perwersyjną przyjemność z wkurzania kierowców. No ale jeden burak barszczu nie czyni i wylawszy swą żółć zapominam, coby nie psuł mi wolnego wieczoru, który magicznym sposobem wreszcie się zaczął :) I mimo buraczanego krążownika, tudzież hamulców, które subtelnie dają znać, że muszą się udać na zasłużony odpoczynek uważam drogę powrotną za udaną. Może nie wybitnie, ale jednak udaną. Wiatr wiał prosto w poślady podważając jakikolwiek sens pedałowania, co jednak czyniłam chyba bardziej z potrzeby ducha niż ciała i uważam, stanowczo uważam, że tak powinno być częściej. No. I tym uroczym akcentem tydzień uważam za skończony, a życie ocalone, co ma niebagatelne znaczenie w obliczu właśnie rozpoczynającego się weekendu :)
Czyżby? Czyżby?? A w kategorii miodność dzisiejszy poranek z racji ocieplenia atmosfery dostaje ode mnie +5 punktów. Mogłabym odjąć jeden lub dwa za wiatr, ale nie jestem zołzą i tego nie zrobię :)
update popołudniowy - jakiś burak tak mnie dziś omijał, choć w tym kontekście prawdopodobnie jest to skandaliczne nadużycie tego słowa, że mu się lusterko złożyło kiedy trącił nim mój lewy poślad. Najwidoczniej mam siodełko na wysokości przeciętnego buraczanego lusterka. I uciekł ów burak niedotleniony zanim zdążyłam go odpowiednio zfuckować.
Szkolę się z różnych tajników tajności i na to szkolenie też postanowiłam pojechać rowerem, a co! Tyle, że droga prosta jak drut i tak klimatycznie ciemno, że można niemal zasnąć za (nad?) kierownicą. Tym bardziej, że szkolenie mnie wykończyło i chyba pójdę sobie teraz gdzieś skonać w kącie.