Brzęczenie budzika zastało mnie dziś zupełnie nieprzytomną. I w tej pomroczności nieprzejrzystej uruchomiłam chyba wszystkie freudowskie mechanizmy obronne i przestawiłam budzik o pół godziny. Wypas. A w ogóle to ciepło. Ale dziś mam inną koncepcję - może to albowiem ponieważ, że bo jest niska wilgotność i nie wieje. Zresztą jak dla mnie to taka zima może być, słoneczko, lekki mrozek, brak wmordewinda, pies nie chce chodzić na spacer więc normalnie git majonez i szabadabada.
Właściwie to powinnam powiedzieć "kasta cyklistów zimowych" ale wtedy nie wbiłabym się w rytm piosenki, do której nawiązuję. A nawiązuję, bo zauważyłam, że im bardziej ekstremalne robią się waruny, im mniej cyklistów, których nie wiem sama co gna na zewnątrz, każe ubierać się w setki warstw i pedałować kiedy nawet łzy zamarzają, ale im nam gorzej, tym życzliwsi jesteśmy. Zauważyliście? No i tak - mijam bikera on macha, ja macham i kiwamy głowami... jakbyśmy byli jacyś chorzy. Jacyś nienormalni. Bo, helooooł, w końcu się nie znamy, nie?! Ale jesteśmy na rowerach i wygląda na to, że to właśnie to, co nas łączy. To jest właśnie to coś, czego w lecie nie uświadczysz. Dziś trzech panów spotkałam. Aczkolwiek myślę, że będzie nas więcej, a już zwłaszcza gdy ruszy budowa metra na Wileńskim.
PS. Chyba się aklimatyzuję, bo dziś wcale nie zmarzłam.
No naprawdę. Prędkość zaiste rozwinęłam dziś ślimaka w rosole. I nie wiem czy to przez ten mróz, czy przez te kopy ciuchów na grzbiecie, czy przez zamarznięte smary w kozie, albo inną cholerę, czy może wreszcie to wina mojej wiotkości-słabości. No nie wiem, ale wolałabym oczywiście wina leżała po stronie czynników zewnętrznych. Tak czy siak jest wielce prawdopodobne, że wolniej się już nie da. Ale za to widziałam trzech bikerów. Duch w narodzie nie ginie i cyklotycy są na wśród nas :)
Tak tak, niby dziadek, dziadunio taki staruszek nieszkodliwy, sztuczna szczęka, sztuczna noga i kto wie co jeszcza, niby taki dziumdziu dziumdziu, niby broda, fajka i wrether's original a jak się odwrócisz to palce odmrozi. Skubany! Dziadek Mróz! Taaa. Dziadyga raczej. I gdybym tylko mogła to bym mu z liścia zawaliła jak trzeba i w co trzeba. Ale nie mogę, bo wiadomo dziad mrozi skutecznie i liści nie ma :)
update z dnia następnego: A popołudniu zrobiło się całkiem ciepło i miło. Dziwne...
Byłam o krok od porzucenia roweru. Taka jestem słaba. Jak wyszłam rano z psem, jak zobaczyłam to coś, co boję się nazwać pogodą to ręce mi opadły, a centralny układ nerwowy opanowały najczarniejsze z czarnych myśli. Czarniejsze od czarnoziemu, czarnych oliwek i czarnej dziury w kosmosie. I w myślach tych na przemian marzłam, mokłam, ślizgałam się, byłam otrąbiana, zasmarkana i wielce, ale to ogromnie nieszczęśliwa. Ale potem pomyśliałam sobie o bikestatsie. O tym, że Wy nie marudzicie, nie smarkacie w rękawy i nie przesiadacie się do autobusów z byle powodu. I z trudem i to takim, że nawet słów nie mam, ale był to wielki trud, wbiłam się w ciuszki rowerowe, neopren na buty i hajda hop. Po pięciu kilometrach całe to dziadostwo mi przeszło. Po siedmiu poczułam się całkiem nieźle, po dziesięciu bosko, a po trzynastu rewelacyjnie :) Nie było źle i muszę stwierdzić, że tak właściwie to lubię kiedy jest trochę bardziej technicznie, lubię gibać się na kozie w świeżym śniegu i lubię widzieć ślady innych rowerzystów przed sobą.
Mróz natomiast wyssał ze mnie wszystkie siły i tak siedząc na tym siodełku i pedałując z wielkim namaszczeniem, które niestety nie dodawało mi prędkości pomyślałam sobie, że prawdziwi bohaterowie nigdy się nie poddają. Zakładają pelerynę i hops w przestworza, czy gdzieś tam. Albo taki Bear Grylls. Ten to dopiero zgrzany na maksa. Śpi sobie pod śniegiem, skacze do wodospadu... i ja mam narzekać na odrobinę wiatru?! O nie. O nie, o nie, o nie! Więc dojechałam, z prędkością żenującą, ale dojechałam. A teraz czas poszukać porządnej porcji białka :)
update popołudniowy Wiatr pizga, ja bluzgam, koza jedzie. Ale to i tak lepsze niż to co było wczoraj.
...w każdych ilościach. Serio. Nie ma się co krępować, można przywieźć na taczkach, przynieść we wiadrze, wysłać kurierem (rowerowym oczywiście) albo sąsiadką. Można psu doczepić, albo gołębiu pocztowu, można jej wrotki założyć i popchnąć w moim kierunku. Ja złapię. Przyjmę. Zatroszczę się. Przytulę do piersi swojej śliwkowej. Można nawet anonimowo. Jestem otwarta i zachęcam, zanęcam.
...czyli stopy i ręce oczywiście :) No i mamy klęskę mrozu. Ale przynajmniej nie wieje i nie pada, a jedna klęska na raz to pikuś przecież. I tego będę się trzymać wracając z pracy.
update popołudniowy Miałam coś napisać, ale z tego zimna zapomniałam. Jakieś złe mnie bierze. I to niestety nie są diabli, podejrzewam, że raczej są to skutki plażowania w lutym, albo porannej mojej niedoróbki ubraniowej. A to oznacza tylko jedno - czas na imbir, na grzane wino i miód do tego. O taaak!