Adam wymyślił i zorganizował. Przybył też Marcin. Depnęliśmy w kierunku mostu Północnego, ale z racji śniegu i zmarzniętych kończyn dolnych moich własnych (wyrodne doprawdy, na własnej piersi żmija...) zawróciliśmy trochę wcześniej. Ale destynacja nie była tak naprawdę istotna, liczyła się miodność. W nocy jeszcze chłodno, albo może ja taka zrąbana po całym tygodniu i nie mogę wbić się w komfort termiczny, ale mimo to rower ciął aż miło :)
I jeszcze piosenka mojej młodości :)) http://www.youtube.com/watch?v=7nqcL0mjMjw
No więc oblizawszy lukier z drugiego pączka postanowiłam, że nie pozwolę, no po prostu nie i już, nie pozwolę dziadu jednemu pójść w biodra. No way, Jose. A poza tym, po pierwsze nie lubię zbiorkomu, a po drugie jest już ciepło, więc czemu nie pojechać na spinning rowerem?? Zadzwoniłam więc grzecznie do mojego spinclubu i dopytałam o możliwości pozostawienia go gdzieś w tak zwanym "okawidzeniu". Jak się okazało nikt nie robił żadnego problemu, pani była wielce miła i przez telefon i później na żywo również. Więc dokręciłam jak obiecałam. I szafa gra.
Czasami człowiek pęka i zamiast robić to co powinien, robi to co chce.
Pogoda dziś bezgranicznie cudowna, Duch jechał jak po maśle, słońce grzało, prawie bezwietrznie. No wiosna, panie dzieju, wiosna wisi w powietrzu. W lasach sporo dróg ubitych przez samochody różnych służb leśnych jak sądzę, więc można brykać. A na las miałam dziś wielką ochotę. Więc najpierw do Drewnickich, zielonym szlakiem, później na Jaworówkę, szlak prowadzi tam na Horowe Bagno i chciałam nawet o nie zahaczyć, choć mi zupełnie nie po drodze było, ale za leśniczówką pojechałam nie tą drogą co trzeba. Kiedy już definitywnie okazało się, że tu szlaku nie ma zawróciłam i porzuciłam zupełnie ten pomysł. Pojechałam do Radzymina, tuż przed w Słupnie odbiłam znów szlakiem na Zegrze. Mało samochodów, jeszcze mniej ludzi, za to sporo dość szczekliwych psów. A w lasach nikogusio. Zwykle trochę mnie to przeraża, ale dziś słońce tak dawało, że żadna zła myśl nie śmiała wleźć mi do głowy. Powrót przez Stanisławów, ale po drodze przez pomyłkę zaczepiłam jeszcze Izabelin. Chyba myślałam dziś za dużo o niebieskich migdałach :)
No i wygląda na to, że wykańcza mnie ta zima wespół w zespół z obowiązkami dnia codziennego. Plany sobotnie musiałam odwołać, a plany niedzielne przyciąć do rzeczywistości. Zamierzałam sprawdzić dziś, czy ognisko tak zachwalane przez surfa jest czynne również w niedzielę, ale zamiast tego zmieniłam zamiar. Pokręciłam się trochę po mieście, sprawdziłam jak wygląda Wisła i ścieżka wzdłuż niej, niestety aparatu nie wzięłam i nici z fotek, a później zaczepiłam się w ciepłej przystani na Mokotowie, gdzie zawsze mogę liczyć na gorącą herbatę :) Po powrocie natomiast czekała na mnie solidna porcja białka w postaci krewetek, więc prawie jak Bear Grylls, tyle, że on z pewnością nie zawracałby sobie głowy smażeniem, o rozmrożeniu już nie wspominając, podczas, gdy ja dodałam do nich jeszcze solidną porcję węglowodanów w postaci makaronu :) Więc prawie jak. I tyle. Nic dziś odkrywczego, a szkoda. Natomiast z przyjemnością odnotowuję fakt, że ptaszki śpiewają a słońce już wysoko i grzeje dupencję jak trzeba. Idzie wiosna. Nieodwołalnie :)
Miałam dziś przyjemność kręcenia w towarzystwie Sigmy i jestem niezmiernie szczęśliwa z takiego obrotu spraw. Brakuje mi letnich wycieczek, kiedy wstawaliśmy o świcie, tylko po to, żeby kilka godzin później tropić jakiś szlak - najczęściej zielony - który w środku lasu/bagna/pola ginął zazwyczaj bezpowrotnie. Więc dzisiaj taka zimowa edycja letniej wycieczki. Pojechałyśmy z moją najulubieńszą kumpelą rowerową w kierunku Nieporętu, przejechałyśmy Stanisławów Pierwszy, a później Strużańską (ah ten widok na las...) do lasów Drewnickich. I co tu dużo gadać, pięknie było. Narnia. I nawet nie za bardzo zimno. Wczorajsze słabości i spazmy przeszły jak ręką odjął. Tego mi było trzeba.
Dziś w drugą stronę, w stronę słońca. A konkretniej Józefowa. Było bosko, ah! I zagnało mnie na Wyspy Świderskie, bo szosa szosą, ale ja wolę jednak daleko od szosy. Czy mówiłam już, że było pięknie? Pokręciłam się nad Wisłą, porozmawiałam ze spacerowiczami o tym i o owym i niestety wróciłam. A szkoda. Ale pogoda dziś dała czadu, co nie?! :)
I nie wiem tylko, czy ten róż na policzkach, który przywiozłam to pierwsza opalenizna czy odmrożenia :)
Skoczyłam do Rynii sprawdzić jak Zalew wygląda. Zamarzł. Więc ładnie wygląda. Ale ja przy tym wietrze i w tej temperaturze też byłam bliska tego stanu, więc cyknęłam fotkę i zmyłam się w te pędy do lasu, tam przynajmniej wiało trochę mniej. Chociaż i tak dziś pogoda taka, że odmarzło mi wszystko co tylko mogło, a być może, że nawet trochę więcej. Tym bardziej, że przez ten wiatr (na coś zwalić muszę) wlokłam się jak żółw na emeryturze.
... a właściwie to Duch mnie poniósł. No po prostu kocham ten rower!!! Kocham!! Nawet jeśli nie jest to do końca politycznie poprawne i powszechnie akceptowane... Ale wiem, że Wy - Bikerzy z BS to zrozumiecie, bo jesteście tak samo porąbani hehe :)
No więc - uwaga będzie wyznanie - to był mój pierwszy raz. Pierwszy start, taki najpierwsiejszy, naj naj naj. Jechałam spanikowana jak dziewica przed defloracją i w duchu wciąż powtarzałam jak mantrę "byleby tylko nie być ostatnią, tylko nie ostatnią, nie ostatnią". No. Wyjechaliśmy za późno, zgubiłam rękawiczki, wystałam się w kolejce po numer i chip, którego oczywiście nie umiałam przypiąć i jak ostatnia blondynka musiałam pytać ludzi co to jest i z czym to się je. Jednym słowem już od samego początku zapowiadało się całkiem nieźle. A jak już przypięłam chipa to okazało się, że znów muszę chodzić i pytać, tym razem "gdzie ten start". Ale postanowiłam udawać, że wcale nie uważam takich pytań za żenujące, tylko kierujące. No i dobra, znalazłam start, ustawiłam się w błocie obok innych bikerów i oczywiście "tylko nie ostatnia, nie ostatnia". A potem już tylko darłam na złamanie karku, darłam i darłam, ale tak, że moje sapanie słychać było prawdopodobnie aż w stumilowym lesie. I oczywiście glebę też zaliczyłam - to była zemsta Koziszcza mojego starego, bo w kozie odwrotnie zmienia się przerzutki niż w Duchu i nie zawsze o tym pamiętam, a odruch pozostaje odruchem. No więc błoto, potem przystanek na płyny, bo OCZYWIŚCIE nie wzięłam ze sobą wody. No i te pagórki, pagóreczki niewielkie gdzie do czerwoności grzały mi się kopyta, a gil zwisał do pasa i na szczycie których stali sobie panowie z aparatami. A gil do pasa!! I aż chciałam krzyknąć "Panowie, ja w takich chwilach jestem fotogeniczna jak dupa barana!" ale mi tchu nie starczyło. Ah, no ale było bosko. BOSKO!! Nie zdążyłam co prawda powąchać lasu z tego całego sapania, ale to nic, to nic. A na mecie byłam bliska stanu agonalnego i błagałam o reanimację, której nie wiedzieć czemu nikt nie zaaplikował. Cholera, czy to przez to błoto?? Ale w generalce kobiet byłam w pierwszej dziesiątce co oczywiście przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania (które swoją drogą nie były wysokie), spowodowało wyszczerz do szóstek i w konsekwencji suszenie zębów jednostajnie nieprzerwane. A w domu po posiłku regeneracyjnym zerknęłam na wyniki i okazało się, że oprócz generalnej klasyfikacji kobiet są jeszcze kategorie wiekowe, czy jakieś tam inne. No kuźwa!! I ja się teraz o tym dowiaduję?!! Teraz?! No i w swojej kategorii byłam pierwsza. No zajebiście, tylko ja się pytam dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział?!! Poczekałabym na jakąś koronację, podium, medal z ziemniaka, zdjęcia i oklaski, polansiłabym się w Towarzystwie i w ogóle. A tak jak ostatni wyryp uciekłam do domu. No bo co to za miejsce - szóste. Ni przypiął ni wypiął. No dajcie spokój!! No i cóż, nie było dziś setki jak u dziewczyn-cyborgów, ale nadarłam się całkiem nie od rzeczy. I spodobało mi się, więc ciąg dalszy nastąpi :)