Zaraz jak wyjechałam ze sklepu rowerowego coś mi się jakoś ciężej zaczęło jechać, a rowerek jakby tracił sterowność. Zatrzymałam się i oczywiście ciśnienie w tylnim kole spadło na łeb na szyję. Ale nie do końca i jak dopompowałam to jakoś jechać się dało. Ostatecznie nie chciało mi się zmieniać dętki w drodze do domu i skończyło się na trzech międzydopompowaniach, a dętka została wymieniona wieczorem w domowym zaciszu, które zostało niniejszym upieprzone po sam sufit, podobnie zresztą jak właścicielka. W oponie natomiast znalazłam nawet nie kolec, nawet nie drut, ale drucik, albo wręcz namiastkę drucika, czy nawet namiasteczkę druciczka, wielkości mojego paznokcia, albo nawet nie. I przez toto dziadostwo cały mój brand new manicure poszedł się, że tak powiem... na truskawki.
Po rybkę jeżdżę do (uwaga, reklama) MarcPolu. Wyczaiłam, że tam mają dobrą i świeżą i zawijanie tam weszło mi już w nawyk. Mam też podskórne wrażenie, że panie z obsługi też mnie już rozpoznają. Bo w sumie jak wiele osób ubranych w obcisłe i kask kupuje rybę??
Rano tak zmokłam, że już bardziej się nie da, ale mimo deszczu ze trzech rowerzystów minęłam. Duch w narodzie nie zginął, albo może nie utopił się rzec powinnam. Za to wieczorem było mi oszczędzone, dzięki wypracowywaniu nadgodzin w pracy udało mi się wbić w okienko międzydeszczowe i dotrzeć prawie suchą stopą. Ale mam już dość tego deszczu. Mam już tak dość, że jestem u kresu wytrzymałości. Jeśli jutro znowu będzie to samo, to chyba wyrwę sobie wszystkie włosy. I będę chodzić łysa. Co też ma swoje zalety - bo na przykład w taki dzień jak dziś nie trzeba suszyć czupryny suszarką do rąk zawieszoną w damskiej łazience. Czy naprawdę trzeba zarżnąć czarnego koguta, czy inną owcę żeby to słońce w końcu wyszło??
Dostałam mandat, czyli jestem zua. Straż Miejska przyczaiła się rankiem między rondem Żaba a mostem Gdańskim, przy Namysłowskiej. I wyhaczyli mnie jak przejeżdżałam przez przejście dla pieszych. Mea culpa nie da się ukryć, więc nie mam pretensji, ani się nie zamierzam wypierać. Jeżdżę tamtędy codziennie po chodniku i codziennie przejeżdżam przez przejście, robię to z premedytacją, żeby nie jechać pod wiaduktem, bo tamże to kierowcy lubią wcisnąć gaz do dechy - nie rozumiem zresztą dlaczego, przecież zaraz są kolejne światła. Ale może zmęczeni korkiem na św. Wincentego, czy Odrowąża próbują odreagować. Jakkolwiek by nie było zawsze wolałam objeżdżać ten kawałek chodnikiem. No i tak - akcja uważam z jednej strony słuszna - przejeżdżać przez przejście nie można. Ale jaki jest jej cel? Bo szumna nazwa "rowerem bezpiecznie do celu" jakoś do mnie nie przemawia. Dlatego, że w rzeczywistości dostałam mandat za nieprawidłową, ale bezpieczną jazdę i teraz, żeby uniknąć kolejnych mogę albo dalej jeździć chodnikiem kryjąc się przed SM, albo jeździć ulicą, czyli przepisowo, ale niebezpiecznie. No cóż - element finansowy przemawia do mnie jednak najbardziej, bo na jazdę chodnikiem zwyczajnie mnie nie stać. Czy to jest to co SM chce osiągnąć?
Już się witałam z gąską, już jedną nogą byłam w Bielsku, już już jednym kołem wjeżdżałam na górkę, a drugim już prawie zjeżdżałam, już taś taś gąseczko... i nagle się wzięły białe i poddały. Laska, która sama zainicjowała ten wyjazd dziś z niego zrezygnowała. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. No więc mam wolne miejsce na weekendowy wypad w Beskidy jeśli ktoś reflektuje. Ratujmy co się da. Bo jak nie uratujemy, to będę musiała wymyślić coś innego.
czyli brudzenia nowych podzespołów ciąg dalszy... Rano po drodze trzech kierowców próbowało mnie przejechać. Lama wyjeżdżająca z parkingu (to już drugi raz, gdzie te laski mają oczy? w torebce??), miszcz kierownicy, który wymijał samochód stojący na jego pasie, więc jechał po moim i chyba chciał mnie zmieść z powierzchni ziemi - i tu serio się przestraszyłam, bo było na centymetry. A trzeci był jakiś podtatusiały ślepowron co skręcał w prawo - pieszych przepuścił, a mnie już nie widział, bo jak powszechnie wiadomo kask rowerzysty oprócz niekwestionowanych walorów estetycznych ma przecież tę zaletę, że czyni rowerzystę niewidocznym. Nawet jeśli ma zielone i jedzie jak PoRD przykazał po DDRze. Tak czy siak nikomu nie udało się mnie pozbyć, więc będę dalej rowerkiem jeździć. Chociaż czasem wolałabym walcem. W każdym przypadku miałam pierwszeństwo i w każdym przypadku mogłam je w dupencję cmoknąć i tyle. Wszyscy to znamy aż za dobrze... Ale czasami tak mnie to wkurza, że mam ochotę na złość tym dupkom nie zjechać, nie zahamować, nie unikać, tylko jechać prosto i niech oni się martwią. Tylko, że do czego by to prowadziło? Że będą edukowani moimi złamanymi kośćmi i o zgrozo połamanym rowerem??! No na to, to nie bardzo mam ochotę. I tak wściekła jak angielska krowa chodziłam cały dzień, aż przyszedł wieczór i poleciałam do lasu na mały slalom między kałużami. Długie wybieganie na 7 km plus tradycyjne przebieżki. Idzie mi lepiej niż sądziłam.
Duch dostał dziś nową kasetę i łańcuch, stare zostały spalone. Zanabyłam rozkuwacz i spinkę, amorek został dopompowany a tłoczki tylniego hamulca przeczyszczone więc same zmiany i tylko deszcz jak padał, tak pada. A w tych momentach kiedy nie pada, leje. Dzisiejszą burzę, a przynajmniej najgorsze gromy przeczekałam w zaprzyjaźnionym sklepie rowerowym, w którymże Duch był serwisowany. Ale i tak zmokłam, a błyszcząca kaseta przestała błyszczeć już w połowie drogi do domu. Przez te deszcze nie nadążam z suszeniem butów. Czy ja mówiłam, że lubię mżawkę? Bo niniejszym odszczekuję. Mam dość na jakiś czas, czuję się już wystarczająco namoczona.