Wawa - Małkinia

Sobota, 4 czerwca 2011 · Komentarze(9)
Kategoria duch
Postanowiłam odwiedzić Małkinię, bo dawno nie byłam i miałam ochotę. A pretekstem stał się nowy most na Bugu. Wracałam pociungiem. Albo puciongiem.
Trochę się na się rano wkurzyłam, bo oczywiście wstałam później niż zamierzałam i w dodatku grzebałam się jak ostatnia ślama, skutkiem czego wyjechałam dopiero o dziewiątej. Pociąg powrotny miałam o 15.54 a kolejny po siedemnastej, co nie do końca mnie urządzało, bo za późno byłabym w Wawie więc już wtedy wiedziałam, że trzeba będzie zagęszczać. Szybko jeździć nie umiem, więc trzeba było ciąć postoje.
Droga w zasadzie cały czas pod lekki wiatr, przez większość wycieczki w ogóle mi to nie przeszkadzało, nawet się cieszyłam, bo trochę chłodził. Tylko pod koniec trochęśmy się musieli popałować, ale jakoś to było.
Jechałam przez wiochy, bo nie ma to jak gminne drogi, więc przez Ossow, Poświętne, Jadów, Myszadła, Tończę, Kosów Lacki. Trasa piękna, pusta, prosta. Tylko dwa razy spotkałam rowerzystów, poza tym cisza, spokój, ptaszki ćwierkają, sosny pachną, łąki wyglądają, drzewa szumią, słońce grzeje, a w tym wszystkim śliwka pedałuje.
Co tu dużo gadać.

gdybym tylko mogła jeszcze zapach sosen do zdjęcia doczepić... © sliwka


W Poświętnem muszę zahaczyć sklep - uzupełnić wodę, bo piję jak smok i zjeść loda - bo mam taki kaprys kobiecy. W pierwszym sklepie aczkolwiek pani mnie wyprasza, bo "gdzie mi tu się z rowerem pcha". Trochę się dziwię, bo trudno mi sobie wyobrazić, że w tym wielkim i pustym sklepie rower może komuś przeszkadzać, ale przeszkadza. Pewnie głównie pani sklepowej, ale co ja się będę kłócić. Grzecznie dziękuję i idę wydać pieniądze do sklepu na przeciwko, gdzie nawiązuję pierwszy tego dnia kontakt z kimś obcym. A jest to, jak się okazuje po chwili Nina, pomocnica właścicielki. Nina ma może jakieś sześć lat i wybiera dla mnie świetnego loda, a potem rozkłada parasol przy stoliku. Prawie sama :)

parasol specjalnie dla mnie rozłożony © sliwka


Kawałek dalej w mniej więcej takich okolicznościach przyrody...
schrupałoby się, oj schrupało © sliwka

...nawiązuję kontakt z panem, który wskazuje mi drogę na skróty. "Po pięciu kilometrach - mówi - dojedzie pani do głównej, tam w prawo". Specjalnie patrzę na licznik. Się ani o jotę nie pomylił skubany :))

Majowo przystrojonych krzyży i kapliczek jest po drodze dostatek.

majowo przystrojone © sliwka


Jest też bocian co nie chce pozować

śpi?? © sliwka


Wodospad słońca, chmur poduchy, złoto pól...

takich był okoliczności dostatek © sliwka


Pusto, pusto, pusto... Samochód mija mnie bardzo rzadko, ale jeśli już to gna co sił, bo droga prosta, asfalt równy, słońce gorące... też bym gnała, ale mam pod wiatr. Wiedziałam, że tak będzie, sprawdzałam pogodę, ale nie mogłam sobie odmówić tej wycieczki. Miałam na nią ochotę co najmniej od czwartku :)

a dookoła tylko fauna i flora © sliwka


Hamuję z piskiem opon, żeby fotnąć ten napis. Podoba mi się poczucie humoru leśniczego.
godny rym © sliwka


A po chwili znów się zatrzymuję. Tym razem to niesamowita zieleń przykuwa mój wzrok.

tu mieszkają żaby © sliwka

Kawałek dalej bagno wychodzi z rowu i rozlewa się w las. Musi być niesamowicie o zmroku.

W Jadowie znów się zatrzymuję. Wcinam drożdżówkę z jabłkiem i zaglądam do parku. Na krótko, bo muszki nie dają mi spokoju, ale udaje mi się cyknąć fotę.

w parku w Jadowie © sliwka


tablica © sliwka


gdyby nie te muszki... © sliwka


i jeszcze kosciół w Jadowie © sliwka


Gdzieś po drodze staję się mimo woli obserwatorem ciekawego polowania

"taś taś taś żabeczko..." © sliwka


W Starej Wsi znów nawiązuję kontakt z panem, który sprawdza przepustki na bramie zabytkowego dworu. Robię to celowo - bo dziś wolę z kimś pogadać zamiast sprawdzać mapę :) Ale, jak to ja, nie do końca zapamiętuję wszystkie wskazówki i czasem muszę do niej zerkać...

miałam jechać dokądś na Wu... © sliwka


Ładna kapliczka... a może tylko pretekst, żeby na chwilę się zatrzymać? :)
kolejna przydrożna kapliczka © sliwka


Bezludzia ciągną się na prawo i lewo...
trochę niestandardowy ocean © sliwka


Nie wchodzę
tylko mijam © sliwka


A oto i cel mojej podróży! Wypasiony, nówka sztuka nie śmigany (albo tylko trochę) most w Małkini. W ubiegłym roku, podczas zupełnie innej wycieczki, kiedy jechałyśmy z Sigmą z Węgrowa do Małkini musiałyśmy odbić w Kosowie na Nur przez co natrzaskałyśmy trochę dodatkowych kilosów, których się w ogóle nie spodziewałyśmy i ledwo zdążyłyśmy na pociąg.
Most był zamknięty przez jakieś dwa lata, wielkie otwarcie nastąpiło dopiero w listopadzie 2010 r. Impreza była pewnie huczna.

most w Małkini © sliwka


Bug zawsze mnie rozwala...

Lubię to! © sliwka


Do Małkini przybywam jakieś 20 minut przed czasem. Na spokojnie kupuję wodę (jest tak gorąco, że na piwo nie mam ochoty...) i bilet. I jeszcze zdążam strzelić fotę

szybki lans na peronie drugim © sliwka


A to już z pociągu

Małkinia żegna © sliwka


I to by było na tyle.

ostatnia rąbanka...

Piątek, 3 czerwca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, praca
... i już za chwileczkę, już za momencik będę znów mogła się przebrać z kobiety w cyklistkę. I będę mogła bez ograniczeń mazać się łańcuchem, pocić na siodełku i uśmiechać z muchami w zębach. Przez całe dwa dni! Wypas, prawda :))

po burzy

Czwartek, 2 czerwca 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Dziś trochę z aparatem.

Trawy smyrają tu po łydkach.
tu na razie jest ściernisko... z niepokojem myślę o przyszłości © sliwka


A z tą kładką jest jak z lustrem, po drugiej stronie jest zupełnie inny świat. Na Bródnie chociażby zawsze jest cieplej.
kładka przyjazna rowerzystom © sliwka



samochody zazdrośnie zerkają na pusty pas © sliwka


Wyszłam wcześniej z roboty i poczułam się jak licealistka na wagarach... A na Modlińskiej zamtuz taki, że tylko dziada z babą brakuje. Chociaż kto wie, może gdzieś tam się kręcą. Ja bądź co bądź zwiewałam jak najprędzej.

industrialne widoki z Modlińskiej © sliwka


Zwolniłam dopiero za Płudami. Stacja w remoncie, więc spokojnie można się przemknąć ul. Klasyków. Cisza, spokój, droga na Białołękę.... I, jako, że jestem starą sentymentalną śliwką, to powiem, że kurczę blaszka lubię tę Białołękę. Takie wyznanie.

A tu właśnie mieszka Gargamel i siedmiu brzydkich krasnoludków. I dlatego drogie dzieci, nie wolno przechodzić na czerwonym świetle.
areszt śledczy na Białołęce... wolność kocham i rozumiem... © sliwka


Przed aresztem nie ma się co zatrzymywać, jeszcze mnie zgarną, więc zmykam, zmykam...
a pogoda rozśpiewana, a na chmurze bal do rana... © sliwka


sky is the limit © sliwka


A tu niestety nie mieszkam
czyżby ktoś mnie lubił? :) © sliwka

uff jak mi puff

Środa, 1 czerwca 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Rano jeszcze było znośnie, zresztą perspektywa klimatyzowanego biura wygląda czasem dość optymistycznie. Po południu za to, to jakbym do pieca weszła, a wiatr tylko mełł to powietrze i mełł (a może nawet mielił?), zamiast chłodzić. A ja przecież wracając musiałam jeszcze zahaczyć o truskawki, choć było mi to tym razem nie po drodze. Ale wieczorami z rowerzystki zmieniam się w wielkiego nienażartego truskawkożercę, więc nie ma przebacz.

ah te ręczniaki owocowo-warzywne!

Wtorek, 31 maja 2011 · Komentarze(9)
Kategoria duch, praca
Po drodze mam chwilowo dwóch sprzedawców - chwilowo, bo to się zmienia w zależności od pory roku - stoiska są niestety przejściowe, a szkoda. Jedno tuż pod pracą, drugie jakieś dwa km przed domem. Na pierwszym pan mnie już zna i jak tylko podjeżdżam pyta, które jabłka i czy banany też. Fajny gość, lubię go :)
U drugiego, tego pod domem, kupuję truskawki coby się nimi wieczorem bezwstydnie obżerać. Gość wygląda na alkoholika po przejściach, ale truskawki ma takie jak lubię - dobre i tanie :) I mam nadzieję, że jak minie pora truskawkopotwora, to będzie miał i inne owoce.
Uwielbiam te ręczniaki, są prawie jak punkt prowiantowy na maratonie :))

[edit]
Było tak gorąco, że w poszukiwaniu chłodu pojechałam trochę nad wodę. Ale tam też gorąco...

Bez pośpiechu

Poniedziałek, 30 maja 2011 · Komentarze(5)
Kategoria duch, praca
Dziś lajtowo, w końcu trzeba kiedyś odpocząć. Wczoraj co prawda nie kręciłam, ale był to dzień z premedytacją odpuszczony, bo czas najwyższy wrócić do biegania. Powrót ma być powolny, żeby kontuzja nie wróciła, więc na razie trucht przerywany marszem, dobra rozgrzewka, dużo rozciągania i krótkie dystanse. Ale mimo to kiedy wreszcie włożyłam moje zakurzone trampki i skoczyłam na godzinkę do lasu to normalnie miazga i orbitowanie kompletnie bez cukru.
Komary aczkolwiek mogą szybko sprowadzić na ziemię. Bardzo szybko.

Waypointrace Pruszków

Sobota, 28 maja 2011 · Komentarze(10)
Zanęciły mnie te wszystkie relacje z rajdów na orientację, zwłaszcza surfa, więc nadszedł w końcu ten moment przełomowy, że i ja wystartowałam. Pomysł sprzedałam wcześniej wśród znajomych, a że został przyjęty właściwie, to nie pozostało nic innego jak tylko zapisać się i w sobotę rano stawić się w Pruszkowie. Pobudka jak zwykle o szóstej - po ciężkim tygodniu, to masakra - jechałam zmęczona, a śniadanie wcinałam w pociągu, ale w świetnym humorze, bo kobieca intuicja mówiła mi że będzie wielce zajebiaszczo. Co prawda prognozy już od piątku wołały, że będzie zimno i trochę deszczu, ale jak się okazało były w błędzie :)
Rajd był super! Świetna przygoda, niezłe wyzwanie, brudu po uszy i ubaw po pachy, ale no mud, no fun :)
Jak się okazało najmocniejszą naszą stroną jest zdolność znoszenia wszelkich przeciwności losu - pokrzywy, błoto, woda to naprawdę pikuś, ale żeby wydostać się z Pruszkowa w zamierzonym kierunku to już wyższa szkoła jazdy. Nie wiem jak to się stało, musi czary, ale zaraz po starcie, jadąc w kierunku jedynki nagle znaleźliśmy się na dwójce. Do tej chwili nie umiem tego wyjaśnić, konsultowaliśmy się w drużynie, ale nikt nic nie wie. Podejrzenia padają więc na dziurę w czasoprzestrzeni. No a ponieważ z dziurami nie wygrasz, to trzeba się było dostosować. Więc dwójkę, trójkę i po części również czwórkę zdobywaliśmy w towarzystwie innych rajdowców. W bliskiej okolicy punktów wystarczyło po prostu jechać za tłumem i żadna nawigacja nie była potrzebna. Piątka była trochę trudniejsza, postanowiliśmy okrążyć stawy i zajechać od Baszkówki. Pomysł wydawał się niezły, ale do czasu oczywiście, bo przed samym punktem natrafiliśmy na żywą wodę, którą trzeba było w bród przekroczyć. Zapadaliśmy się w mule po kolana, ale przekroczyliśmy :) Punkt zdobyty. Stamtąd przyspieszyliśmy na szóstkę. Coraz mniej rowerzystów dookoła nas, więc może być problem z trafieniem, tym bardziej, że trzeba będzie znaleźć mostek, a drogi na mapie nie ma. Ale przed samym punktem sympatyczny biker trochę nam pomaga. Przechodzimy przez mostek, jedziemy przez pola i w gąszczu wydeptanych na szczęście pokrzyw znajdujemy punkt. Po drodze zaliczam jedną z dwóch gleb, po której kolano zmienia kolor na romantyczno fioletowy, ale nie boli i to najważniejsze. Wyjeżdżając z szóstki rozdzielamy się, Piotrek chce zaliczyć ósemkę, ale ja i dziewczyny boimy się, że czasu nam nie starczy, więc jedzie sam, a my ruszamy na dwunastkę, która wygląda na prostą do zdobycia. Rzeczywiście tak jest, chociaż oczywiście zaliczamy małą i głupią wtopę nawigacyjną, bo jak zwykle prowadzę tam gdzie chcę, a nie tam gdzie powinnam. Muszę nad sobą popracować przed Spałą :)
Za dwunastką spotykamy Piotrka, który nieźle poginał, żeby zaliczyć ósemkę i teraz nas doszedł dzięki temu, że a) zabłądziłyśmy, b) zatrzymałyśmy się na bułkę pod sklepem. Razem jedziemy na trzynastkę i tam łapię kryzys. Nie zdążymy! Kiedy odbijamy karty - a jest to nasz siódmy punkt potrzebny do kwalifikacji na Pro - jest kwadrans przed czwartą, a do Pruszkowa kawał drogi. Nie zdążymy i się nie zakwalifikujemy! Naprawdę zaczynam się bać. Więc gnamy. Ciągnę grupę i ciśniemy na maksa, a minuty uciekają. W Granicy trochę się uspokajam, bo wygląda na to, że jednak zdążymy, o ile znów nie zgubimy się w Pruszkowie, ale gdzieś na samych przedmieściach mija mnie kolejny sympatyczny biker i krzyczy, że wie którędy jechać, bo zna okolice. Takiej szansy nie można zmarnować. Patrzę tylko, czy Sigma jedzie i hop, wsiadam na koło. Za mną jeszcze jakaś grupa, a za nimi gdzieś tam widzę jeszcze żółty kask Sigmy. Jadę na kole, staram się nie zgubić przewodnika a jednocześnie pozostać na zakrętach tak długo, żeby ci z tyłu widzieli gdzie skręcić. I sztuczka udaje się, na metę wpadamy jakieś siedem minut przed czasem :) Udało się!! Oh yes!!
Cel zaliczony - jest siedem, a w przypadku Piotrka osiem punktów, jesteśmy w Pro. Wiem, że rajd był prosty nawigacyjnie, że w Spale będzie dużo trudniej, ale chyba dobrze wybraliśmy jak na początek, debiut uznajemy za udany :)
Trasa była super, punkty rozlokowane bardzo klimatycznie, mnie urzekł zwłaszcza piąty, bo po wytaplaniu się w błocie zawsze wzrasta mi poziom endorfin :)) Single track na dwunastkę po prostu uroczy - aż żałuję, że tak dużo czasu straciliśmy na nawigacji, bo nie mogliśmy się nacieszyć okolicą tak jak powinniśmy. Ale przygoda była git majonez!

O tym jak Barack Obama powalił Halinę

Piątek, 27 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria duch, praca
"Halina, Halina!" - słyszę jak prawie krzyczy jegomość z trudem poruszający się po ścieżce rowerowej. Prawie, bo nie do końca krzyczał. Właściwie jest to lekkie nadużycie tego słowa, właściwie trafniej by było rzec, że był to natarczywy szept, lekko zachrypnięty i z niejakim trudem wyszeptany. Ale jegomość nie tylko mówił z trudem, ale również z trudem poruszał się po ścieżce, bynajmniej nie rowerem, choć ścieżka jako rzekłam rowerowa była i miejmy nadzieję, że nadal jest. Halsował jakby ów cyklon Wiktor, ogłoszony w mediach, a przez to prawdziwy, wiał mu prosto w twarz. Ja wiatru nie czułam, a przynajmniej nie cyklonu, ale to pewnie za sprawą koszulki z windstoperem, bo przecież pan ewidentnie zawiany był. Wiać więc musiało.
I w takim to momencie ujrzałam owego przyjaciela Haliny. Ha! musiał nim być, w sensie, że przyjacielem, bo Halina nie protestowała, choć z drugiej strony Halina leżała powalona i być może, że powalana również, w trawie. Bo ujrzawszy jego, ujrzałam i ją, za jego sprawą oczywiście, bo przecież inaczej nie hamowałabym, nie rozglądałabym się, nie sprawdzałabym cóżże to leży pod pniem na mokrej murawie. A leżała tam, wiemy to już, Halina. I leżała jak skarb jakiś, o który jegomość zadbać szedł nie bacząc na dwukołowe niebezpieczeństwo. A ujrzawszy ją, najpierw jego oczywiście, później ją, ale właśnie wtedy zrozumiałam, że powalił ją Barack Obama. Wczoraj przecież Haliny nie było. Ani przedwczoraj. Ani przedprzedwczoraj. Ani dzień wcześniej. Ani w ogóle. Przecież jeżdżę tamtędy codziennie, widziałabym gdyby była. I tak właśnie Barack powalił Halinę. A helikoptery krążą i krażą, nawet nad Białołęką krążą, mają chronić Baracka przed dziczą zza Wisły, a kto dzicz ochroni?

słońce świeci, droga równa...

Czwartek, 26 maja 2011 · Komentarze(2)
Kategoria duch, praca
...znalazł Borek beczkę... Tak tak. Właśnie tego.
Pamiętam ten wierszyk jeszcze z podstawówki, a to było tak dawno, taaak dawno, że nawet Googla jeszcze wtedy nie było. Nie wiem jak myśmy wtedy żyli, doprawdy, nie mam pojęcia. Ale może właśnie dlatego, że nie było Googla ani Youtuba, to ktoś nabazgrał go gdzieś na ścianie w łazience, mój dziecięcy umysł wchłonął i teraz przy pięknej pogodzie oddaje. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, oj trąci :))
Wierszyk ma oczywiście jeszcze ciąg dalszy, równie ciekawy, ale może innym razem :)